oraz inne związane z tym tematem głupoty

niedziela, 10 czerwca 2012

Majowe Szaleństwo Serialowe

Rany, już 10 czerwca, pora wziąć się do roboty i napisać coś o majowych serialach!

Doktor House odszedł na emeryturę. Po ośmiu latach leczenia ludzi biedaczek posiwiał i wyłysiał. Ze świata seriali na stałe wyprowadziły się także zdesperowane mieszkanki Wisteria Lane. Na nich czas również odcisnął swoje piętno - co prawda nie zabierając im włosów, ale za to dodając zmarszczki. W ogóle cały maj minął pod znakiem finałów. Czasem lepszych, a czasem gorszych. I w różnym stopniu zachęcających do obejrzenia kolejnych sezonów.

Dodatkowo na początku czerwca został wyemitowany ostatni odcinek drugiego sezonu Gry o Tron. Ale postanowiłam nieco nagiąć czaso-przestrzeń i umieścić go w tym wpisie, razem z innymi majowymi zakończeniami.


Castle

Niczym w komedii romantycznej: główni bohaterowie na zmianę żyli w przyjaźni i się kłócili, po to tylko, by w ostatniej minucie finałowego odcinka wpaść sobie w ramiona i wyznać miłość. No cóż - wcześniej czy później musiało do tego dojść.

Powinnam się cieszyć takim rozwojem zdarzeń. Ale zamiast tego trochę się martwię. Bo w telewizyjnym uniwersum początek związku głównych bohaterów jest zazwyczaj wyrokiem śmierci dla samego serialu. Dodatkowo w tym wypadku mój pesymizm jest uzasadniony, bo w tym sezonie najsłabsze były te odcinki, które poruszały temat relacji Kate i Castle'a.

Ale może twórcy serialu okażą się równie sprytni jak główny bohater i wybrną z kłopotu, w który sami się wpędzili w sposób nie dość, że elokwentny, to na dodatek taki, który rozbawi nas, widzów do łez. Czego zarówno sobie, jak i Castle'owi życzę.

Moja ocena: 4/5

Desperate Housewives (Gotowe na wszystko)

No właśnie. Skończyło się. W swoich spekulacjach dotyczących zakończenia nie wzięłam pod uwagę pani McCluskey, ale rozwiązanie z jej udziałem było najprostszym i najbardziej oczywistym wyjściem z problemów w jakie scenarzyści wpakowali Bree. Ale jednocześnie trochę to wszystko przykre, bo Kathryn Joosten czyli aktorka, która grała panią McCluskey naprawdę cierpiała na raka płuc i właśnie przeczytałam, że umarła ona czwartego czerwca. Kurcze, nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak ta biedna kobieta musiała się czuć, gdy na potrzeby serialu odegrała własną śmierć. Ale to też świadczy o tym, że była ona aktorką do samego końca.

Wracając jednak do serialu. Patrząc na ostatni sezon z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że zabicie Mike'a Delfino było dość bezsensownym rozwiązaniem, bo tak naprawdę nie wniosło niczego ciekawego do samej fabuły. Ot, typowe zagranie mające na celu przyciągnięcie przed telewizory większą ilość widzów. Tak nie powinno się robić.

Zaś samo zakończenie, ech... Twórcy Gotowych na wszystko dali mi to, za co kochałam ten serial - czyli sporą dawkę humoru zmieszanego z mądrościami życiowymi. A potem nastąpił definitywny koniec, skonstruowany tak, by wszystkie szanujące się amerykańskie desperate housewives po jego obejrzeniu westchnęły cicho, otarły z policzka pojedynczą łezkę, przełączyły kanał w telewizorze na pogodę i wróciły do prasowania mężowi koszuli. Ja co prawda nie płakałam, ale mimo to trochę mi było żal. Bo choć przygodę z tym serialem zaczęłam dość niedawno, to jednak od pierwszej chwili go pokochałam. Ale z drugiej strony ta produkcja zaczynała się już mocno psuć, więc to dobrze, że zdecydowano się ją skończyć.

Za ten sezon i niezbyt ciekawy finał powinnam postawić serialowi 3. Jednakże ze względu na pozostałe, bardzo udane sezony...

Moja ocena: 4/5

Fringe

Podobno twórcy serialu nie wiedząc, czy będą mogli zrobić jeszcze jeden sezon nakręcili dwa zakończenia finałowego odcinka. Jedno z cliffhangerem i drugie - definitywne, bez niego. Takie rozwiązanie powinni wziąć sobie do serca twórcy innych seriali, bo czasem wiąże się to z dokręceniem jednej sceny więcej, ale dzięki temu w przypadku, gdy nie powstaje następny sezon - widzowie nie zostają pozostawieni z zagadką, która nigdy nie zostanie rozwiązana.

Niestety sam finałowy odcinek był taki sobie. Astrid przeżyła i dobrze, bo lubię tą babkę. Ale że Olivia także nie zginęła - to już było mocne przegięcie. W końcu, nie od dziś wiadomo, że w filmowym świecie headshot potrafi zabić każdego, nawet zombiego (no dobrze, może nie każdego, ale stwory z Supernatural się nie liczą). A z naszej, prawdziwej rzeczywistości wiemy, że co prawda kilku szczęściarzom udało się przeżyć z czerepem przebitym mniej lub bardziej na wylot, ale wszyscy kończyli ze sporymi zmianami osobowości. A co zobaczyliśmy we Frędzlach? Że Olive, nie dość, że potrafi przeżyć z przestrzelonym czołem, to na dodatek umie zregenerować się w kilka sekund. I uwaga! To wszystko bez żadnych zmian osobowości!

Rozumiem, że ta cała heca była potraktowana tymi dwoma różnymi wersjami zakończenia. Ale kurcze mogli to wykombinować inaczej. Tak jakby - w mniej przekombinowany sposób.

Normalnie marudziłabym, że kurcze, będzie jeszcze jeden sezon. Ale skoro twórcy obiecali nam, że kolejna odsłona serialu na pewno będzie ostatnia, że wyjaśnią w niej wszystkie zagadki, i że - co równie ważne - będzie ona miała tylko trzynaście odcinków, to jestem w stanie to wszystko zaakceptować. Jednakże naprawdę mocno się wkurzę, jeśli zamiast dążenia do finału, scenarzyści zaczną wymyślać nowe zagadki. Tak, w nadziei, że może uda się im zdobyć widzów i kontrakt na kolejny sezon.

Aha, jeszcze jedno - związek Olivii i Petera. Jak na większość ekranowych romansów przystało, został on potraktowany w mocno przesłodzony sposób. Ale jakoś dało się na to patrzeć. Wracając więc do Castle'a - gdyby tam wszystko rozwinęło się co najmniej tak samo, albo chociaż odrobinę lepiej, to może wyszłoby z tego coś dobrego.

Moja ocena: 3/5

Gra o Tron

Opamiętali się z golizną na ekranie. I dobrze. A dalej muszę napisać trochę spoilerów, więc jeśli jeszcze nie widzieliście tej produkcji, nie czytajcie dalej, bo popsujecie sobie zabawę.

Chyba po raz pierwszy przytrafił mi się serial, podczas oglądania którego co pewien czas sprawdzam, ile jeszcze czasu zostało do zakończenia odcinka, myśląc przy tym jednocześnie „muszę dowiedzieć się, co będzie dalej, proszę, niech ten epizod trwa jeszcze co najmniej kwadrans!”

Wątek Aryi i kolesia, który miał wobec niej dług wdzięczności - genialny. A samo zakończenie, podczas którego okazało się, że jest to człowiek dosłownie pozbawiony własnego oblicza - po prostu - wow! Chyba właśnie ze względu na takie momenty kocham ten serial. Za to, że świat w nim przedstawiony jest pełen magii, ale takiej, która nie jest wszechobecna, tylko pojawia się znienacka wtedy, gdy najmniej się jej człowiek spodziewa.

Bitwa o Królewską Przystań - efektowna i wręcz epicka. Może nie aż tak bardzo jak sceny batalistyczne z Władcy Pierścieni, ale dzięki temu, że skupiono się w niej na budowaniu napięcia, a nie CGI - wypadła naprawdę nieźle. I dobrze, że cały odcinek opowiadał tylko o niej. Bo gdyby sceny bitwy przerywało ...tymczasem na Śnieżnych Pustkowiach Jon wciąż brnął przez Śnieżne Pustkowia... to czułabym się mocno sfrustrowana.

Gdy Tyrion został ranny, podskoczyłam ze strachu i pisnęłam „PROSZĘ, NIE ZABIJAJCIE GO!” - myślałam bowiem, że niczym na strasznych horrorach - po otrzymaniu cięcia karzeł najpierw będzie stał nieruchomo, ze zdziwioną miną, a potem pół jego głowy odpadnie, odcięte zabójczym ciosem. Tak wiem, pewnie teraz stwierdzicie, że uniknęłabym takich palpitacji serca, gdybym wcześniej przeczytała książkę. Ale jednocześnie - wtedy nie miałabym takiej zabawy podczas oglądania, prawda?

I końcowa armia White Walkerów. Normalnie nie lubię zombiaków i omijam szerokim łukiem wszystko, w czym pojawiają się te gnijące potworki. Ale w tym wypadku - czekam na więcej takich marszów umarlaków!

Niestety inne wątki w porównaniu z tym co działo się z Aryą i Tyrionem nie były już takie ciekawe. Oblężenie Winterfell - nudne. Poczynania Robba - też nuda. I Jon brnący przez te przeklęte Śnieżne Pustkowia - bez komentarza. Nawet Daenerys, którą lubię, i która ma przecież smoki - wypadła kiepsko. Wiem, że serial dość wiernie odzwierciedla książkę i rozumiem, że na kartach powieści te elementy również mogły zostać opisane w niezbyt emocjonujący sposób. Ale kurcze - skoro wcześniej pojawiły się sceny burdelowe, których nie opisał George R.R. Martin, to teraz scenarzyści też mogli dodać coś od siebie (coś - ma się rozumieć - niekoniecznie związanego z burdelami).

Trochę pogubiłam się też w ostatnim odcinku. Zabrakło mi kilku scen, które wyjaśniałyby pewne sprawy. No bo jak to się stało, że w epizodzie z bitwą o Królewską Przystań Stannis walczył na murach miasta, a w następnym odcinku nagle znalazł się w jakiejś piwnicy? Udało mu się uciec z pola walki? Pewnie tak, bo ta piwnica nie wyglądała na loch w Królewskiej Przystani. Ale jak on to zrobił? Nie do końca załapałam też, co wydarzyło się w Winterfell. Bo skoro miasto było oblegane przez wojska sprzymierzone Starkom, to jak najeźdźcom udało się je spalić, a następnie uciec niepostrzeżenie? I jak to możliwe, że potem Bran i spółka tak po prostu opuścili zamek, po drodze nie spotykając żadnych żołnierzy? Czy ktoś, kto czytał książkę może mi to wszystko jakoś wyjaśnić?

Niemniej jednak, Gra o Tron to świetny serial. Jeden z lepszych, jakie dane mi było w ostatnim czasie oglądać. Kusi mnie, by zamiast czekać kolejny rok na nowe odcinki wcześniej samej doczytać, co stanie się dalej. Ale też myślę sobie, że ci, którzy znają powieść marudzili na ten serial najbardziej. Bo zamiast skupić się na czystej przyjemności płynącej z oglądania, wkurzali się, gdy dostrzegali coś, co zbyt odbiegało od fabuły książki. Więc chyba jednak zaczekam cierpliwie na trzeci sezon. Bo mnie serial naprawdę bardzo się podoba i nie chcę, żeby to się zmieniło po lekturze dzieła Martina.

Moja ocena: 5/5

Missing

Twórcy serialu przez dziewięć odcinków spokojnie budowali fabułę. Z odpowiednią ilością akcji, ale też bez większych szaleństw. Powoli odkrywali przed widzami kolejne elementy układanki. A potem nagle ktoś spojrzał w terminarz i stwierdził „osz kurde, wiedzieliście, że został nam już tylko jeden odcinek do nakręcenia?!” I wszyscy wpadli w panikę, bo przecież sporo rzeczy zostało jeszcze do powiedzenia, a tu nagle okazało się, że trzeba upchnąć to wszystko do ostatniego epizodu.

Nie wiem, czy tak wyglądały kulisy serialu, ale z perspektywy widza tak się właśnie sprawy miały. Bo nagle, w finałowym odcinku wszystko strasznie przyśpieszyło. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że sprawy, nad którymi bohaterowie głowili się przez kilka ostatnich epizodów, na koniec zostały rozwiązane ot tak, w wyniku nagłego oświecenia bądź też szczęśliwego zbiegu okoliczności.

Inna sprawa, że producenci powinni wziąć sobie za wzór twórców Fringe i też zrobić dwa różne zakończenia. Przecież nakręcenie sceny w której główni bohaterowie, szczęśliwi i uśmiechnięci odchodzą w stronę zachodzącego słońca, trzymając się za ręce, raczej nie kosztowałoby dużo. I było by dużo lepsze, od tego, które nam zaserwowano. Tego, po którym widzowie krzyknęli: „OMG, co się stało???”, by nigdy już nie dostać odpowiedzi na zadane pytanie. Drugiego sezonu bowiem nie będzie.

Czy mi jest przykro z tego powodu? Z jednej strony nie, bo od początku uważałam, że serial opowiada historię, której nie powinno się przeciągać do kilku serii. Ale z drugiej strony - to nie była zła produkcja i trochę szkoda, że nie została doceniona. Owszem, do najlepszych dzieł sporo jej brakowało. Jednak istnieją seriale, dużo gorsze, które ciągną się przez kilka sezonów.

A poza tym: nie wiem, ile w Missing było green-boxa, a ile prawdziwych lokacji, ale wszystko wyglądało tak, jakby ekipa serialu naprawdę kręciła wszystko w różnych miastach Europy. I to było moim zdaniem bardzo na plus. Czemu? Ponieważ dużą część innych amerykańskich produkcji powstaje w okolicach Sea-couver, czyli gdzieś, pomiędzy Vancouver i Seattle. W miejscach, które starają się udawać wszystko: począwszy od Nowego Jorku, a na obcej planecie skończywszy. Missing był więc pod tym względem dość nietypowy, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Moja ocena: 4/5

Person of Interest

Kurcze, chyba muszę przestać wspominać o tym serialu, bo nie mam na jego temat nic ciekawego do napisania. Ot, że jest niezły, że dobrze się go ogląda przy kolacji, ale też nie cierpiałabym strasznie, gdyby go zabrakło. Ale nie zabraknie, bo będzie drugi sezon. I dobrze!

Moja ocena: 4/5

Supernatural

Czasem odnoszę wrażenie, że twórcy tego serialu to masochiści. Osoby lubiące, gdy internauci przy pomocy słów wypisanych na blogach, forach, grupach dyskusyjnych i portalach społecznościowych tworzą wirtualne laleczki voodoo z ich podobiznami, a potem kują je obelgami, żalami, marudzeniami i wyzwiskami. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że ci dranie (czyli twórcy serialu, nie internauci) w marcu i kwietniu w miarę odbudowali moją wiarę w serial. I wszystko to po to, by w maju zawieść mnie na wszystkie możliwe sposoby. Bo ten serial już nie jest zły i kiepski. Ten serial jest bezsensowny, z bezsensem tworzonym z premedytacją, na zasadzie „bez względu na to, co wymyślimy, widzowie i tak to łykną”.

Wyślę w stronę twórców Supernatural swoją porcję negatywnej energii i napiszę wam, z jakimi bezsensami musiałam się zmierzyć tylko i wyłącznie w ostatnim odcinku.

1) Braci Winchesterów czeka straszliwe, ostateczne starcie z Lewiatanami. Każda pomoc się liczy. Każda osoba, która stanie u ich boku będzie mogła przeważyć na szali zwycięstwa. Co więc robią Winchesterowie? Odsyłają w zaświaty Bobby'ego. Bo co z tego, że duch może przechodzić przez ściany, ciskać przedmiotami z nadludzką siłą i przede wszystkim - ze względu na jego uduchowienie - nie można go zabić. Nie Bobby, tobie już podziękujemy, bo przypadkiem mógłbyś zmienić się w mściwego ducha i zabić złego Lewiatana nie tak, jak to wcześniej zaplanowaliśmy.

2) OK, mimo wcześniej przewidywanych problemów, Winchesterom udało się w dość łatwy sposób dotrzeć do złego Dicka, czyli szefa wszystkich złych Lewiatanów (tak, facet naprawdę nazywał się Dick). Co teraz? Oczywiście nadszedł czas na wymianę zdań.

Winchesterowie: Ha, zaraz cię zabijemy, zły Dicku!

Dick: Nie, to ja was zabiję! Ale zanim to zrobię, zdradzę wam moje diabelskie (lewiatańskie?) plany na przyszłość!

3) Po uprzejmej wymianie zdań Winchesterowie dźgają Dicka specjalną bronią, która jako jedyna mogłaby go zabić. Ale Dick wciąż żyje. Następuje więc kolejna, jeszcze bardziej uprzejma wymiana zdań, po której bracia dźgają Lewiatana drugi raz, tym raczej inną bronią. Niespodzianka! Okazuje się, że pierwsza broń, nie była prawdziwa, ale druga już tak. Fajnie. Tylko niech ktoś mi wyjaśni, dlaczego Winchesterowie nie mogli od razu użyć tej prawdziwej broni?

4) No dobrze, Dick otrzymał śmiertelny cios i zaraz prawdopodobnie wykorkuje. Ale jak wygląda śmierć Lewiatana? Nie, na pewno nie istnieje nawet cień szansy żeby facet wybuchnął lub zmienił się w mini czarną dziurę, która wessie znajdujące się w pobliżu osoby do środka. Nie ma więc potrzeby odsuwać się od niego tak, na wszelki wypadek.

5) Hurra, dzielni Winchesterowie zabili Dicka. Jednak po Ziemi wciąż pałęta się hmm, jakieś dziesięć tysięcy Lewiatanów. Ale nie, one już nie stanowią zagrożenia. Przecież żaden z nich nie obejmie przywództwa po Dicku i nie doprowadzi do końca planu zniszczenia ludzkości.

6) Aha, okazało się, że znajdowanie się w pobliżu umierającego Dicka nie było jednak bezpieczne. Ups. Z tego też powodu Dean i Castiel wylądowali w czyśćcu. Ups po raz drugi. Co teraz z nimi będzie?! Przecież jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by pod koniec serii któryś z braci znalazł się w piekle lub innym, jeszcze gorszym miejscu, z którego na pewno nie uda się go wyciągnąć. I na początku kolejnego sezonu nie zdarzał się cud polegający na tym, że gagatkowi udało się jednak stamtąd zwiać.


Sześć bezsensów na 42 minuty. To daje średnio jeden bezsens co siedem minut. Niezły wynik, prawda? A najlepsze w tym wszystkim jest to, że będzie następny sezon, z jeszcze większą dawką głupot i bezsensów. Hurra!

A tak już zupełnie na serio. W przeciągu ostatnich dwóch sezonów Supernatural z serialu który naprawdę lubiłam zmienił się w taki, który mnie wkurza, ale mimo to wciąż go oglądam. Teraz jednak przekroczył on kolejną magiczną granicę. Granicę, za którą znajdują się seriale, które wkurzają mnie tak bardzo, że nie mam siły ich oglądać. Niech więc sobie bracia Winchesterowie dalej gonią za Lewiatanami i innymi potworkami. Nawet przez następne dziesięć sezonów. Ale ja na dzień dzisiejszy nie mam zamiaru dalej im kibicować.

Moja ocena: 1/5


Ale chwila, czy to już wszystko? Czy o czymś nie zapomniałam? Tak, macie rację, jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałam wam napisać.



Tak się bowiem składa, że Majowym Serialem Miesiąca zostaje...


Doktor House

„Ale jak to?” - zapytacie. „To niesprawiedliwe!” - stwierdzicie. - „Przecież House wcale nie wykazał się w tym miesiącu specjalnie wysoką formą. I jego finałowy odcinek też dawał wiele do życzenia.” A ja wam na te wszystkie zarzuty odpowiem:



Jeśli chodzi o House'a, to demokracja i sprawiedliwość nie mają znaczenia. House rządzi i już. Sorry.

Zgadza się, finałowy odcinek nie był dobry. Nie był dobry ani w porównaniu z innymi finałami, jakie dane mi było oglądać, ani nawet w porównaniu z innymi odcinkami Doktora House'a w ogóle. Co więcej - ten sezon przygód doktorka także nie należał do najbardziej udanych. Ale House'owi się należy. Za osiem lat fantastycznych porad medycznych i za to, że jest on najciekawszą serialową postacią, jaką znam.

Wiem, że powinnam napisać coś więcej. Stworzyć jakąś dwudziesto wersową i osiemnasto zgłoskową Odę do Doktora House'a albo coś w tym stylu. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że gdyby House zobaczył to, co napisałam, skwitowałby moje wysiłki stwierdzeniem „to głupie”. I chyba miałby rację. Z resztą, to nie było by tylko głupie, ale także mało odkrywcze. Bo o Housie pisali już wszyscy - nie tylko na blogach i forach, ale nawet w książkach. Więc wątpię, bym od siebie mogła dodać coś nowego.

Przyznam się jednak, że dziwnie się po tym finale czuję. Bo nie odczuwam ani żalu po stracie, ani ulgi, że to już koniec. Zamiast tego wciąż wydaje mi się, że w październiku zostanie wyemitowany następny odcinek przygód doktorka, w którym Greg na nowo pojawi się w Princeton-Plainsboro i stwierdzi: „Wilson nie żyje. Ale ja nie zginąłem w pożarze. Daliście się nabrać, idioci! A skoro przywitania mamy już za sobą, to poproszę o jakiś ciekawy przypadek medyczny.”

Innymi słowy, czuję się trochę tak, jakby House był moim dobrym znajomym, który dostał wizę i postanowił na zawsze wyjechać do Ameryki. I choć zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczę, to pocieszam się, że facet przecież nie umarł. I że może jednak kiedyś znów go spotkam.

No dobrze, finał nie wypalił, ostatni sezon okazał się klapą. Ale jest jedna rzecz, którą powinniście obejrzeć, jeśli jesteście fanami doktorka. Jest nią specjalny, wspominkowy odcinek Swan Song, który skupia się nie tyle na samym serialu, co na jego twórcach. Wszystkich, nawet tych najdrobniejszych, których nazwiska pojawiają się gdzieś, na końcu napisów końcowych. To właśnie podczas oglądania tego dodatkowego odcinka, a nie w trakcie samego finału łezka zakręciła mi się w oku, że to już jest koniec. Więcej szczegółów na temat Swan Song wam jednak nie zdradzę. Po prostu go obejrzyjcie. I już.

A na koniec jeszcze słówko o Hugh Laurie. Facet planuje zająć się teraz tworzeniem muzyki. I dobrze, bo coś mu się od życia należy. Tyle, że mnie osobiście bardziej podobała się muzyka, którą Laurie tworzył wspólnie z Band from TV. Bo w pojedynkę wychodziły mu nudy. Ale jeszcze bardziej bym chciała, by Hugh zamiast muzyką, zajął się pisaniem powieści, bo w tej dziedzinie facet też jest utalentowany. A słowa, które wychodzą spod jego pióra są równie mocne, jak cięte riposty House'a. Nie wierzycie? Przeczytajcie sobie Sprzedawcę Broni

I jeszcze, już całkowicie na zakończenie:


3 komentarze:

  1. @Wiem, że serial dość wiernie odzwierciedla książkę

    Generalnie coraz mniej właśnie, tzn. szkielet fabuły się zgadza, ale coraz więcej jest scen i dialogów wymyślonych przez scenarzystów i czasem tak sobie to wychodzi (np. dziewczyna Robba - takiej postaci w ogóle nie ma w książce; jest podobny wątek, ale dużo później i ogólnie ma inny cel,dość istotny, więc jestem w sumie ciekaw jak teraz zamierzają z tego wybrnąć).

    @Stannis

    Stannis robi taktyczny odwrót z garstką żołnierzy, ale afair nie stoi na samych murach, tylko jeszcze gdzieś w otwartym polu.

    @I jak to możliwe, że potem Bran i spółka tak po prostu opuścili zamek, po drodze nie spotykając żadnych żołnierzy?

    W książce w ogóle tam nie wracają, bo po co, a i wątek Theona jest zrobiony inaczej, tzn. kto inny go uprowadza i kto inny w tym czasie napiera na twierdzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za wyjaśnienia! Ale hej, czy ty nie miałeś przypadkiem się uczyć, zamiast czytać wpisy na blogach? ;p
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Przeczytałem tylko w sumie kawałek o Grze o tron, więc nie ma obsuwy.

    OdpowiedzUsuń
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...