oraz inne związane z tym tematem głupoty

czwartek, 18 lipca 2013

Prosto z Kina: Lone Ranger

Wczoraj byłam na pokazie przedpremierowym. Więc pora napisać recenzję pierwszego tegorocznego, wakacyjnego hicioru z Williamem Fichtnerem w roli drugoplanowej! Ale spokojnie, Billem będę zachwycać się na końcu. A wcześniej napiszę o samym Samotnym Jeźdźcu (polskiemu przekładowi tytułu The Lone Ranger poświęciłam cały wpis na blogu i to wystarczy, więcej tego tłumaczenia na Dyrdymałach przytaczać nie będę).


Zacznę od pozytywów. Zdjęcia były kręcone w prawdziwych plenerach, nie na tle zielonego prześcieradła. I to widać! Amerykańska preria zagrała amerykańską prerię równie pięknie, jak Nowa Zelandia Śródziemie we Władcy Pierścieni oraz Hobbicie. Czuje się majestat i ogrom miejsca, w którym toczy się akcja. A ponieważ film starano się kręcić w tych samych lokacjach, w których wcześniej powstawały klasyczne westerny - wpłynęło to bardzo dobrze na klimat Lone Rangera.

Dodatkowo praca kamery oraz montaż są w miarę płynne, dzięki czemu w trakcie seansu nie grozi nam oczopląs lub sytuacja, w której nagle nie wiadomo byłoby kto do kogo strzela.


Świetnie prezentuje się także dwójka głównych bohaterów. Nie miałam problemów z tym, żeby ich polubić. Spotkałam się z negatywnymi opiniami na temat tytułowego Samotnego Jeźdźca: że jest on postacią zbyt wyidealizowaną, że naiwny, że nie strzela z pistoletu, jak na szeryfa przystało. Ale mi się właśnie te jego cechy podobały. Bo to nie był typowy kowboj. Gładko ogolony, w ładnym wdzianku i białym kapeluszu przywodził na myśl księcia z bajki, który znalazł się nie w tej bajce, co trzeba. I właśnie to zderzenie bohatera z brudną i brutalną rzeczywistością dzikiego zachodu było najciekawszym elementem tej postaci.

Jeźdźcowi towarzyszył Tonto (którego kuzynem jest Indianin Pronto) i Johnny Depp w tej roli spisał się naprawdę nieźle. Bałam się, że Tonto będzie nowym wcieleniem Jacka Sparrowa, ale tak się nie stało. Owszem, obydwie postaci mają pewne cechy wspólne: są szalone, śmiesznie mówią i dziwnie się poruszają. Deppowi udało się jednak uczynić Indianina osobą zupełnie inną, niż kapitan Czarnej Perły. Mnie osobiście Tonto wydawał się nawet ciekawszy i bardziej sympatyczny od Sparrowa.

Trzecim, wartym wspomnienia bohaterem jest natomiast biały rumak Samotnego Jeźdźca. Ostatni raz zwierzaka z równie dużą osobowością widziałam w Jestem Legendą. Twórcom Lone Rangera należą się więc wielkie brawa za to, że udało się im tak świetnie „wyreżyserować” konia.


Ale na tym niestety zalety Lone Rangera się kończą (poza Fichtnerem, jednak o nim, jak obiecałam, później). Pisałam już chyba w jakimś wcześniejszym wpisie, że nie jestem wielką znawczynią westernów. I chyba jedynym filmem z tego gatunku, który obejrzałam więcej, niż jeden raz, była trzecia część Powrotu do Przyszłości. Ale wydaje mi się, że każdy dobry western powinien posiadać:

  • duże ilości kowbojów na koniach
  • jeszcze większe ilości kowbojów strzelających z rewolwerów
  • co nieco sekwencji zaganiania bydła i/lub polowania na bizony
  • porządną bójkę w saloonie
  • pojedynek w samo południe
  • tubylców próbujących przepędzić białych najeźdźców ze swoich ziem
  • obrabowanie banku
  • porwanie pociągu

W Samotnym Jeźdźcu połowy tych elementów brakuje, a reszta pojawia się w śladowych ilościach. A to sprawia, że gdybyśmy zmienili lokalizację oraz stroje bohaterów, bez problemu moglibyśmy akcję filmu umieścić na Marsie w mniej lub bardziej niedalekiej przyszłości, we współczesnej Afryce lub średniowiecznej Polsce (w tym ostatnim przypadku pociągi, banki i tubylców musielibyśmy zamienić na wozy drabiniaste, kupieckie skarbce oraz Niemców lub Tatarów; reszta jednak mogłaby pozostać bez zmian).

Innymi słowy: mimo iż piękne ujęcia prerii robią swoje, to sam scenariusz nie jest zbytnio westernowy.


To jednak dałoby się jeszcze przełknąć, gdyby nie dynamika i długość filmu. Lone Ranger zaczyna się bardzo obiecująco: mamy dużo strzelania, biegania po dachu rozpędzonego pociągu oraz masę innych atrakcji. Ale po tak emocjonującym wstępie dostajemy nieco nużącą opowieść o tym, jak to Samotny Jeździec stał się Samotnym Jeźdźcem. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby ta część filmu trwała jakieś trzydzieści minut. Tymczasem zajmuje ona około półtorej godziny (cały Samotny Jeździec trwa nieco ponad dwie godziny). W międzyczasie pojawia się oczywiście kilka żartów i parę mniej lub bardziej dynamicznych scenek. Ale tych jest za mało, jak na wakacyjny film przygodowy zrobiony przez twórców Piratów z Karaibów.

Akcja tak naprawdę rozkręca się dopiero w ostatnich dwudziestu minutach filmu. I jest to akcja naprawdę dobra, w rytmie świetnie zaaranżowanej Uwertury William Tell Rossiniego (nie mam zielonego pojęcia czy poprawnie zapisałam ten tytuł, ale szczerze mówiąc, I don't care!). Tylko co z tego, skoro niedługo później pojawiają się napisy końcowe i zabawa zostaje przerwana, zanim w ogóle zdąży się rozkręcić?

A skoro już przy napisach jesteśmy - to był kolejny element, który mnie rozczarował. Jak napisy mogą być rozczarowujące?! - zapytacie. Ano tak, że liczyłam tutaj na jakąś scenę po napisach końcowych. Tak wiem, mogłam wcześniej sprawdzić w internecie, czy w ogóle jest na co czekać. Niemniej jednak, wraz z napisami na ekranie pojawił się stary Tonto, który powoli człapał przez prerię. Liczyłam więc na to, że gdy napisy przewiną się do końca, to COŚ nastąpi. Cokolwiek. Że pojawi się stary Samotny Jeździec i razem z Tontem pogalopuje w stronę zachodzącego słońca. Albo chociaż, że przyleci jakiś wielki kruk, z Gandalfem na pokładzie, chwyci Indianina w szpony i odleci z nim do Mordoru. I mam w nosie, że to nie ta bajka!

Tymczasem nie nastąpiło tutaj absolutnie nic. Tonto coraz bardziej oddalał się od kamery, napisy przewijały się leniwie, a potem ekran stał się czarny i to było wszystko. Serio, poczułam się wtedy tak, jakby twórcy filmu pokazali mi środkowy palec. Jakby chcieli powiedzieć „dałaś się nabrać, głupia babo, jeśli liczyłaś na jakąś dodatkową scenę, jak w Piratach z Karaibów”. A tak się po prostu nie powinno postępować z widzami.


Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do marudzenia na rzeczy, które pojawiły się przed napisami końcowymi. Bo bardzo rozczarowało mnie także to, że reżyserowi nie udało się wykorzystać potencjału aktorów, których miał na planie. W obsadzie, poza Deppem, Armie Hammerem i Fichtnerem, znalazła się Helena Bonham Carter, Ruth Wilson i Tom Wilkinson - czyli prawdziwy dream team. Tymczasem Wilson i Wilkinson wypadli po prostu blado. Z kolei Bonham Carter, choć świetna, znalazła się jedynie w kilku scenach. A jej postać naprawdę zasługiwała na więcej czasu ekranowego, uwierzcie mi!


A skoro już o aktorach mowa: pora na słów kilka o Fichtnerze, który w Lone Rangerze wyglądał tak:



Jakby kogoś to interesowało: takie upiększenie Fichtnera, każdego dnia zajmowało specjalistom od make-upu ponad dwie godziny.


Bill w każdym wywiadzie powtarza jak mantrę, że nie grywa złych bohaterów, bo każdy zbir jest tak naprawdę święcie przekonany, iż działa w słusznej sprawie. Tutaj jednak Fichtner ewidentnie zrobił wyjątek od reguły, gdyż grany przez niego Butch Cavendish jest stuprocentowym typem spod ciemnej gwiazdy, sportretowanym w czarnych barwach, bez nawet odrobiny odciena szarości. William jednak, podchodzi do swojej roli na luzie - tu uśmiechnie się krzywo, tam puści oko - jakby chciał powiedzieć: „nie ma się co spinać, w końcu gram bandytę w bajce Disney'a, a nie oficera SS w dramacie o II wojnie światowej”.

Mnie osobiście w roli Fichtnera najbardziej podobał się jego chód. Nigdy nie przypuszczałam, że sposób poruszania się człowieka może być niejednoznaczny, ale Billowi udało się osiągnąć właśnie coś takiego. Bo Cavendish z jednej strony stąpa twardo i ciężko, niczym żołnierz, ale z drugiej jego chód przywodzi na myśl grzechotnika, który bezszelestnie i podstępnie zbliża się do niczego nieświadomej ofiary. Kroki Butcha są też pewne, ale jednocześnie nieco chwiejne, jak u żeglarza, który po długim rejsie zszedł na stały ląd... lub prędzej kowboja, który zbyt dużo czasu spędził w siodle.

Fichtner nie zagrał jakiegoś arcy-łotra na miarę Jockera z Mrocznego Rycerza lub Dartha Vadera. Ale na tle innych bandziorów z Lone Rangera jego postać naprawdę się wyróżnia. Bo pozostali byli albo bardzo głupkowaci i nie stanowili większego zagrożenia dla głównych bohaterów, albo też posiadali wielki zły plan, ale brakowało im jaj i nie chcieli sami ubrudzić sobie rąk, wcielając go w życie. Z kolei Cavendish był przebiegły i bezwzględny, a przez to naprawdę groźny. I choć nie był to typ, który najpierw strzelał, a potem pytał, to mimo to kilkakrotnie zdarzyło mu się ukatrupić przeciwników bez wcześniejszego gadania. A jakby tego wszystkiego było mało - facet miał dość niecodzienne gusta kulinarne (słowo daję, gdyby go wysłać na kurs manier i gotowania do Hannibala, mógłby z niego - czyli Cavendisha, nie Hannibala - powstać naprawdę wyrafinowany psychopata... albo kotlet, gdyby się Butch z Hannibalem nie dogadał).

Tyle, że niestety - podobnie, jak w przypadku Heleny Bonham Carter - Fichtner stanowczo za rzadko pojawia się na ekranie. Uwierzcie mi, dwie godziny z Samotnym Jeźdźcem byłyby dużo ciekawsze, gdyby główny bohater częściej konfrontował się z Cavendishem i gdyby ich pojedynki trwały znacznie dłużej. Dlatego też naprawdę ubolewam nad tym, że coś takiego nie miało miejsca, bo gdyby twórcy filmu dali Billowi większą szansę, być może Cavendish stałby się zbirem równie lubianym przez publiczność, jak chociażby kapitan Barbossa z Piratów z Karaibów.

Tak wiem, powiecie teraz, że piszę tak, bo lubię Williama. Ale jeśli zerkniecie do jakiejkolwiek innej recenzji Lone Rangera w każdej przeczytacie mniej więcej to samo: że to właśnie Fichtner był najjaśniejszą gwiazdą w tej produkcji.


Pora już kończyć ten wpis. Zanim to jednak nastąpi muszę jeszcze odpowiedzieć na jedno, zasadnicze pytanie: czy warto wybierać się do kina na ten film? I tutaj naprawdę trudno jest mi udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Bo Samotny Jeździec choć przydługi i momentami nudny, nie spowodował, że przysypiałam w fotelu kinowym. A końcowe sekwencje zrobiły na mnie duże wrażenie sprawiając, że wyszłam z kina w miarę zadowolona.

Wydaje mi się, że fani Johnny'ego Deppa będą zadowoleni. Fani Fichtnera jak najbardziej też, choć trochę mniej, ze względu na to, że Williama nie ma w filmie dużo. Z tego samego powodu rozczarowani mogą być wielbiciele Heleny Bonham Carter (ale ona bardzo często grywa małe role, więc może jej czas ekranowy był tutaj standardowy?).

Wątpię natomiast, by produkcja przypadła do gustu fanom prawdziwych westernów.


Oglądać więc tego Lone Rangera, czy nie oglądać? Odpowiem wam tak: jeśli w wakacje będzie padał deszcz, a wy zobaczycie już wszystkie inne kinowe hiciory tego lata i nie będziecie mieli absolutnie nic ciekawego do roboty - wtedy i tylko wtedy możecie wybrać się na Samotnego Jeźdźca. W przeciwnym wypadku wstrzymajcie się aż film wyjdzie na DVD i obejrzyjcie go dopiero wtedy. A do kina idźcie na Pacific Rim, bo naprawdę warto (recenzji tego filmu pisać nie będę, bo moje wrażenia są dokładnie takie same, jak innych osób, które to dzieło oglądały - czyli film wgniata w fotel i jest po prostu genialny).

Acha i jeszcze jedno (choć to pewnie oczywista oczywistość jest) - trzymajcie się z dala od Lone Rangera w wersji z dubbingiem!


Moja ocena: 3/5

1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...