Finałowy odcinek Gry o Tron za nami, a ja jak zawsze jestem spóźniona i będę pisać o rzeczach, które wydarzyły się dwa epizody wcześniej. Ale czy się tym przejmuję? Niezbyt. A poza tym wydaje mi się, że chyba już przyzwyczailiście się do tego, że blogowa punktualność nie jest moją najmocniejszą stroną.
Castle
Choć cały sezon wydawał mi się naprawdę udany, to finałowe odcinki mocno mnie rozczarowały. Spodziewałam się czegoś mocnego. Trzymającego w napięciu bardziej, niż wspomniany w kwietniu epizod z bombą. A zamiast tego dano mi odcinki tak przeciętne, że w obecnej chwili nie potrafię sobie nawet za bardzo przypomnieć, co się w nich działo.
Pamiętam jedno - nie podobało mi się to, że w finale Castle strzelał fochy niczym baba z napięciem przedmiesiączkowym. Rozumiem, że twórcy chcieli w jakiś sposób pokazać konflikt pomiędzy nim i Beckett. Ale wcześniej tej dwójce też zdarzały się kłótnie i wszystkie one zostały zaprezentowane w dużo ciekawszy sposób.
No i samo zakończenie. SPOILER! Castle się oświadczył. Czy się tym przejęłam? Zupełnie nie. Gdybym tylko na podstawie ostatniego odcinka miała zadecydować, czy chcę obejrzeć następny sezon, powiedziałabym, że „nie”. Ale na szczęście powiem „tak”, bo wcześniej bawiłam się bardzo dobrze. I dlatego z przyjemnością zasiądę do oglądania kolejnej odsłony serialu.
Moja ocena: 3/5Gra o Tron
Z jednej strony w serialu naprawdę nie dzieje się nic i gdybym chciała streścić wszystkie wydarzenia, jakie miały miejsce do tej pory, mogłabym to zrobić w kilku zdaniach (pod warunkiem, że udałoby mi się pohamować moją grafomanię). Z drugiej strony, to co jest w Grze o Tron najpiękniejsze, to momenty. Takie jak wesele Tyriona albo scena, w której Jaime powiedział Brienne, dlaczego nazywają go królobójcą. Właśnie takie pojedyncze elementy zachwycają mnie najbardziej. Bo są one niczym kawałki układanki, które same w sobie zachwycają kształtem oraz kolorami. Są to sceny, które nawet wyrwane z kontekstu wciąż miałyby sens i nie traciłyby swojej siły przekazu.
A skoro już wspomniałam o Jaime Lannisterze - podobało mi się także to, że bohaterowie, którymi się wcześniej, z różnych powodów nie interesowałam, teraz okazali się postaciami, którym kibicowałam najbardziej. A tak stało się nie tylko z jednorękim rycerzem, ale także Jonem Snowem lub Davosem.
Ciekawie prezentuje się także Daario Naharis. Bohater, który - z całym szacunkiem dla grającego go aktora - nie wygląda jak ktoś, z kim umówiłabym się na randkę. Ale jednocześnie w jego sposobie bycia, poruszaniu się i mówieniu, jest coś niezwykłego: z jednej strony pociągającego, ale z drugiej - czuję niepokój gdy na niego patrzę. I gdybym była na miejscu Daenerys, nie umiałabym ocenić, czy Daario jest osobą, która w razie niebezpieczeństwa, zasłoni mnie własnym ciałem, czy może wręcz przeciwnie - gdy poczuje się znudzony, wbije mi nóż prosto w serce, tylko dla zabawy.
Największym i chyba jedynym minusem Gry o Tron jest natomiast wspomniana już, powoli rozwijająca się akcja. Skończył się maj i coś się w końcu zaczęło dziać, ale co z tego, skro to już prawie koniec. I obawiam się, że w kolejnym sezonie, wszystko będzie rozwijało się tak samo ślamazarnie, jak teraz.
Moja ocena: 4/5Hannibal
Wiem, że Hannibal i Gra o Tron to dwie zupełnie inne produkcje, a porównywanie ich ze sobą byłoby równie głupie, jak próba wykazania, że pizza jest lepsza lub gorsza od... bo ja wiem... opalania się. Mimo to napiszę coś, za co fani GoT, być może zjedzą mnie na śniadanie. Mianowicie - moim zdaniem Hannibal jest lepszy. I naprawdę bardzo się cieszę, że będzie drugi sezon tego serialu.
Nie wybiegajmy jednak w przyszłość i wróćmy do teraźniejszości... albo prędzej do przeszłości, bo maj mamy już za sobą. Pojedynek Hannibala z drugim psychopatycznym mordercą - fantastyczny! Czy ktoś wcześniej wpadł na podobny pomysł? Cóż, pewnie tak - niemniej jednak, dla mnie to, co pokazano w serialu było czymś bardzo innowacyjnym i niezwykłym.
Oczywiście inne odcinki także były wspaniałe. Lub prędzej - przerażająco wspaniałe, bo znów zaprezentowano nam niezwykle makabryczne zbrodnie w naprawdę piękny, wręcz malowniczy sposób.
To wszystko jednak jest jedynie polewą na torcie, którym są relacje pomiędzy dwójką głównych bohaterów (ech, znów porównuję serial do jedzenia - to głupie, wiem, ale tak najłatwiej jest to przedstawić). A dla mnie najbardziej fascynujące jest to, że tak naprawdę nie mam pojęcia, co dzieje się w głowie Lectera i jakie są jego plany odnośnie Grahama. Hannibal traktuje Willa jak swojego przyjaciela. Ale czym jest dla niego przyjaźń? Czy doprowadza od Grahama do szaleństwa, bo myśli, że w jakiś sposób wpłynie to dobrze na Willa? I czy koniec końców, nie postanowi mimo wszystko przerobić Grahama na kotlety? Oj, uwierzcie mi, mogłabym tak gdybać cały dzień! Ale zlituję się nad wami i przerwę moje rozważania w tej chwili.
Moja ocena: 6/5Person of Interest
Teraz muszę napisać jedną z najgłupszych ocen serialu, jaką kiedykolwiek przeczytacie. Otóż podczas oglądania dwóch finałowych odcinków świetnie się bawiłam, zobaczyłam kilka zwrotów akcji, które bardzo mnie zaskoczyły oraz parę naprawdę emocjonujących momentów. Ale teraz, po miesiącu, za nic nie mogę sobie przypomnieć, o czym dokładnie były te dwa ostatnie odcinki!
Nie myślcie sobie, że dopadła mnie skleroza lub inny Alzheimer. Ogólny zarys fabuły pamiętam i wiem, jak całość się skończyła. Ale to wszystko. A to chyba najlepiej świadczy o tym serialu - dobry, ale jednocześnie zupełnie nieistotny i nie do zapamiętania.
Dlatego Person of Interest będę go oglądać dalej. W końcu do tej pory świetnie się dzięki tej produkcji bawiłam. Ale jednocześnie tutaj moje wpisy na temat tego serialu się kończą, bo jak sami widzicie - nie mają one większego sensu.
Moja ocena: 4/5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.