Gdy w 1966 roku, grający pierwszego Doktora William Hartnell postanowił zrezygnować ze swojej roli, twórcy serialu wymyślili coś równie wspaniałego, jak telepatyczny moduł tłumaczący TARDIS - regenerację. Jeśli Doktor zostanie ciężko ranny, nie umiera, tylko właśnie regeneruje się, czyli tak jakby odradza na nowo. Zyskuje przy tym zupełnie nowe ciało, a także zmienia się jego osobowość.
Dzięki tej prostej sztuczce twórcy serialu mogli co jakiś czas nie tylko wymieniać aktorów grających Doktora, ale także każdy odtwórca głównej roli nie musiał powielać stylu gry swojego poprzednika, mógł wykreować zupełnie nową postać.
Kiedy więc po roku współpracy, Christopher Eccleston zrezygnował z grania w serialu, Doktor nie zniknął z telewizji, tylko zmienił się w Davida Tennanta.
Miłość nie od pierwszego wejrzenia
Na początku nie lubiłam Dziesiątego Doktora. Myślałam sobie: rany, dlaczego tak wspaniały aktor, jakim jest Eccleston, został zastąpiony przez kolesia, który wygląda jak młodsza i nieco przystojniejsza wersja Jasia Fasoli?! W Tennancie nie podobało mi się absolutnie wszystko: jego uśmiech, sposób mówienia i poruszania się, nawet elegancki strój, który przywdział. A gdy w pierwszym odcinku, w którym się pojawił, wypowiedział, będące wizytówką jego poprzednika słówko „Fantastic!”, jęknęłam ze zgrozą - bo brzmiało to po prostu strasznie nienaturalnie i obco.
Domyślałam się także, że twórcy serialu wykorzystają to, iż Tennant jest młodszy od Ecclestona, by zmienić relacje pomiędzy Doktorem i Rose na bardziej romantyczne. I jak się szybko przekonałam - miałam rację. A to mi się wcale nie podobało.
Innymi słowy - poznanie nowego Doktora było dla mnie przeżyciem bardziej traumatycznym, niż dla samej Rose. A oglądanie pierwszych kilku epizodów z udziałem Tennanta sprawiało mi prawdziwy ból.
Ale potem, niespodziewanie, sama nie wiem kiedy - zaczęłam Dziesiątego Doktora lubić. Z odcinka na odcinek coraz bardziej, z sezonu na sezon coraz mocniej. I pokochałam go do tego stopnia, że w obecnej chwili, gdy myślę o Doktorze, widzę uśmiechniętą twarz Davida Tennanta. Bo Christopher Eccleston był fantastyczny, ale Tennant w swojej roli spisywał się po prostu genialnie.
Przy czym, sama byłam ciekawa, co sprawiło, że zmieniłam nastawienie do nowego Doktora. Czy Tennant z czasem lepiej wczuł się w rolę? Czy może chodziło o coś zupełnie innego?
Wróciłam więc do pierwszych odcinków z Dziesiątym Doktorem. I wtedy wszystko stało się dla mnie jasne. Tennant przez cały czas spisywał się tak samo dobrze. To moja siła przyzwyczajenia sprawiła, że na początku oceniłam go tak surowo.
Dlatego też, jeśli wy również nie zakochacie się w Tennancie od pierwszego wejrzenia, to dajcie chłopakowi nieco czasu, a gwarantuję wam, że zmienicie zdanie na jego temat.
Doktor i Rose
Na początek bardzo ważna uwaga: zanim przystąpicie do oglądania Świątecznej Inwazji, czyli pierwszego odcinka, w którym pojawił się Tennant, koniecznie zerknijcie na krótki filmik Born Again. Czemu? Bo to tam została zaprezentowana pierwsza reakcja Rose na zregenerowanego, nowego Doktora. A ta - dość istotna kwestia dotycząca zaakceptowania Doktora przez jego towarzyszkę - została moim zdaniem w późniejszym, świątecznym odcinku, nieco zmarginalizowana.
Być może był jeszcze jeden powód, dla którego Dziesiąty Doktor nie przypadł mi do gustu od samego początku. Mianowicie zarówno Świąteczna Inwazja, jak i późniejsze dwa, trzy odcinki nie należą do najciekawszych (przy czym nie należy tu zapominać o tym, że serial stoi na tak wysokim poziomie, że nawet najgorsze epizody często są lepsze od tego, co jest nam oferowane w innych produkcjach). Potem jednak scenarzyści wrócili do dawnej formy. A nawet, zaczęli pisać odcinki dużo lepsze od tych z pierwszej serii.
Jak już wspominałam, twórcy serialu zdecydowali się na to, by pomiędzy Doktorem i Rose coś zaiskrzyło. Niektórzy uważają to za wielki błąd. Ja też początkowo tak myślałam, ale z czasem zmieniłam zdanie.
Przede wszystkim romans pomiędzy dwójką głównych bohaterów nie polegał na ciągłym spoglądaniu sobie głęboko w oczy, szeptaniu czułych słówek i innych, podobnych rzeczach. Była to relacja zbudowana przede wszystkim na przyjaźni. A poza tym na niedopowiedzeniach. Doktor kochał Rose, Rose kochała Doktora, i obydwoje zdawali sobie z tego sprawę, ale żadne z nich nigdy nie powiedziało tego głośno. Jednocześnie obydwoje obawiali się tego, co czują, wręcz martwiła ich perspektywa wiązania się z tą drugą osobą. I w tym wszystkim było coś naprawdę pięknego.
Poza tym, nie oszukujmy się - Dziesiąty Doktor był postacią dużo milszą od swojego poprzednika. Tennant roztaczał wokół siebie taki czar i pozytywną energię, że każdy mógłby się w nim zakochać. Dlatego też dziwne by było, gdyby Rose nie uległa jego urokowi.
Co równie ważne, właśnie od drugiego sezonu poruszany był także pewien dość istotny oraz ciekawy aspekt: to, jak podróżowanie z Doktorem zmienia towarzyszące mu osoby. Świetnie zostało to zaakcentowane w odcinku Army of Ghosts, w którym mama Rose stwierdziła, iż znajomość z Doktorem sprawiła, że dziewczyna stała się zupełnie inną osobą. Ale wcale nie zmieniła się na lepsze, tylko utraciła pewną cząstkę swojego człowieczeństwa.
Doktor i uciekająca panna młoda
Twórcy serialu darzyli osoby oglądające Doctora Who bardzo dużym szacunkiem. Było to widać w każdym odcinku, gdzie nigdy widzowie nie byli traktowani jak idioci, którym można byłoby wcisnąć byle kit, zaprezentować rzeczy głupie i nielogiczne. Ten szacunek twórców dało się wyczuć także w finałowym odcinku drugiej serii, gdzie osoby siedzące przed telewizorami nie zostały zostawione zapłakane, w Zatoce Złego Wilka. Zamiast tego zafundowano im cliffhanger niezwykle zaskakujący, a przy tym straszliwie śmieszny. Otóż na pokładzie TARDIS, nie wiadomo skąd pojawiła się panna młoda. I to o niej opowiadał późniejszy, odcinek specjalny, który jest moim ulubionym świątecznym epizodem Doctora Who.
Czemu ten odcinek jest taki super? Po pierwsze w towarzyszkę Doktora wcieliła się Catherine Tate - niezwykle utalentowana, brytyjska aktorka komediowa. Po drugie, grana przez Tate Donna Noble, była chyba najciekawszą damską postacią, jaka pojawiła się w serialu. Mega wygadana, straszliwie asertywna, a przy tym niezwykle wrażliwa i mądra. A dodatkowo, w odróżnieniu od Rose, nie wyglądająca jak śliczne dziewczątko. Była to także chyba jedyna pasażerka TARDIS, która budziła w Doktorze nie tylko fascynację, ale także strach. Czemu nie ma się co dziwić - chudziutki Tennant przy Catherine Tate zdawał się być po prostu kruchy, a i sama Donna, raz czy dwa mocno trzepnęła Doktora w ramię lub trzasnęła go w policzek (ale nie z powodu tego, że była brutalną kobietą, tylko po prostu Doktorowi się należało).
Poza tym The Runaway Bride posiadał naprawdę dobry, ciekawy i śmieszny scenariusz. A to, paradoksalnie, w specjalnych odcinkach Doktora Who nie zdarzało się zbyt często, gdyż te, były zazwyczaj mocno przekombinowane i naiwne.
Doktor i Martha
Nie płakałam pod koniec drugiej serii, gdy Doktor żegnał się z Rose w Zatoce Złego Wilka. Byłam po prostu święcie przekonana, że na początku następnego sezonu główny bohater znajdzie jakiś magiczny sposób, za sprawą którego odzyska swoją towarzyszkę. Zapomniałam jednak, że takie rzeczy zdarzają się w serialach amerykańskich, a nie brytyjskich.
Dlatego też, ku mojemu, naprawdę wielkiemu zaskoczeniu, Rose nie wróciła, a zamiast niej pojawiła się Martha Jones. Na tym jednak niespodzianki się nie skończyły. Myślałam bowiem, że nowa towarzyszka zastąpi swoją poprzedniczkę w stu procentach. Tymczasem okazało się, że jej relacje z Doktorem były zupełnie inne. Ona zakochała się w nim niemal od pierwszego wejrzenia, tymczasem on myślami wciąż powracał do Rose i zupełnie nie dostrzegał tego, co czuje do niego Martha.
W ogóle, to brawa dla scenarzystów należą się za to, że udało się im zrobić z Marthy postać, którą dało się lubić tak samo, jak Rose. I szczerze mówiąc, w obecnej chwili nie jestem w stanie powiedzieć, której z towarzyszek Dziesiątego Doktora kibicowałam bardziej, bo każda z nich była wspaniała oraz niezwykła w inny sposób.
Trzecia seria zawiera odcinki jeszcze lepsze, niż sezon drugi. Ale to, co najciekawsze dzieje się tutaj na końcu. Najpierw mamy ciąg naprawdę świetnych epizodów: 42, dwuczęściowy Human Nature, dalej niemal całkowicie pozbawiony Doktora, ale mimo to wspaniały Blink. A potem wraca Kapitan Jack Harkness! I jeszcze, jakby tego wszystkiego było mało, poznajemy Mistrza, czyli największego wroga Doktora, zaraz po Dalekach (a może nawet na równi z nimi).
Co prawda dwa finałowe odcinki trzeciej serii były nieco przekombinowane, ale pomimo to, ich końcowy wydźwięk naprawdę mocno mną poruszył. Chyba nawet bardziej, niż wcześniejsza Zatoka Złego Wilka.
Ach, i jeszcze jedno, w ramach ciekawostki. Okazuje się, że Brytyjczycy wynaleźli latający lotniskowiec przed na długo przed ekipą S.H.I.E.L.D. z Avengers.
Doktor i Doktor
Świąteczny Voyage of the Damned był takim sobie odcinkiem. Naprawdę warto jest natomiast zobaczyć powstały w tym samym czasie (fabularnie poprzedzający Voyage of the Damned), króciutki filmik Time Crash, w którym to Dziesiąty Doktor spotyka Doktora Piątego. Drobna rzecz, ale jej oglądanie naprawdę cieszy.
Doktor i Donna
Uciekająca panna młoda, którą Doktor poznał rok wcześniej, nie pozostała obojętna na urok Władcy Czasu i wróciła - tym razem nie na chwilę, ale na cały sezon.
Zadziwiające w Doktorze Who jest to, że o ile inne seriale, zazwyczaj z roku na rok stają się gorsze, tak ta produkcja odwrotnie, z każdym odcinkiem rozkwita coraz bardziej. I tak czwarta seria jest moim zdaniem tą najlepszą, i to nie tylko ze względu na duet Tennant - Tate, ale także z powodu zagęszczenia naprawdę świetnych odcinków.
Warto wspomnieć, że w tym sezonie twórcy serialu dowiedli swojego sprytu i bystrości w jeszcze jeden sposób. Mianowicie, wszyscy Brytyjczycy wiedzieli, że David Tennant skończy swoją przygodę z Doktorem na czwartej serii, a scenarzyści wykorzystali ten fakt zarówno w finale, jak i w późniejszych odcinkach specjalnych, to tu, to tam prawie doprowadzając głównego bohatera do regeneracji oraz płatając widzom inne psikusy (jakie, tego nie będę wam spoilerować).
Natomiast sam finał sezonu był po prostu majstersztykiem. Dynamiczny, pełen emocji i niespodziewanych zwrotów akcji. A jednocześnie będący chyba najlepszym odcinkiem pożegnalnym, jaki kiedykolwiek oglądałam. Na ekranie pojawili się bowiem wszyscy najważniejsi, dotychczasowi przyjaciele oraz towarzysze Doktora. A oglądanie ich zmagań było jednocześnie nie lada zabawą, jak i czymś strasznie smutnym - bo w końcu przez cały czas wiadomo było, że po wszystkim przyjdzie się nam z tą wesołą ekipą rozstać, i to prawdopodobnie już na zawsze. I choć może to być jedynie moją nadinterpretacją, to wydaje mi się, że zarówno aktorzy, jak i twórcy serialu przedstawili na ekranie emocje, które sami w tamtej chwili odczuwali. I właśnie dzięki temu finał był tak poruszający.
Mocno zachwyciło mnie też to, w jaki sposób wszystkie wątki zostały w finale rozwiązane. Nawiązano tutaj nawet do rzeczy, które pojawiły się w pierwszej serii. Cały czas zastanawiam się, czy Russell T. Davies i Julie Gardner planowali to wszystko od samego początku. I bez względu na to, czy tak było, czy też nie, cieszy mnie, że pierwsze cztery serie Doktora Who tworzą integralną całość, której wszystkie elementy idealnie do siebie pasują.
Jeszcze z drobnostek: duże wrażenie zrobiła na mnie scena z odcinka The Stolen Earth, w której Doktorowi skończyły się pomysły, nie wiedział, jak odnaleźć ukradzioną Ziemię. I wtedy po prostu zamilkł. Ten, któremu buzia się prawie nigdy nie zamykała, w tej jednej chwili nie wiedział, co powiedzieć. I to było znacznie bardziej przerażające, niż hordy Daleków atakujących Ziemię.
Doktor i ostatnie odcinki specjalne
Nie mam pojęcia, czym to było spowodowane, ale o ile w poprzednich latach twórcy serialu fundowali telewidzom po jednym odcinku specjalnym, tak po czwartej serii takich epizodów wypuścili aż cztery (w tym jeden dwuczęściowy).
W całym tym zestawieniu najgorzej wypada chyba The Next Doctor, który choć sympatyczny, jest moim zdaniem po prostu świąteczną głupotką.
Najlepiej dla odmiany prezentuje się Planet of the Dead - bardzo śmieszny i dynamiczny, a przy okazji pełen naprawdę ciekawych postaci. Do tej pory nie mogę przeboleć, że Doktor nie zakumplował się na dłużej z Lady Christiną de Souza, bo dziewucha była po prostu stworzona do bycia jego towarzyszką. A wracając do fabuły - pokazany na końcu, latający czerwony autobus, był chyba jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie w Doctorze Who widziałam.
Ciężko jest mi natomiast ocenić The Waters of Mars, bo z jednej strony, przez większość czasu odcinek ten był taki sobie. Ale pod koniec wszystko diametralnie się zmieniło i wydarzenia z ostatnich - bo ja wiem - dziesięciu minut, wywołały u mnie prawdziwy opad szczęki.
Najbardziej kłopotliwy jest natomiast The End of Time. Po finale czwartej serii wypadałoby bowiem, by ta ostatnia przygoda Dziesiątego Doktora, była czymś równie dobrym, a nawet znacznie lepszym. I z jednej strony nawet udaje się to osiągnąć. Poważniejsze wątki wypadają tu bowiem naprawdę dobrze. A David Tennant daje popis genialnej gry aktorskiej. Niestety wszystko to psują elementy fantastyczne. Latający Mistrz, powracający Władcy Czasu i kosmici-kaktusy. Widząc to odniosłam wrażenie, że twórcom serialu zostało za dużo kasy do wykorzystania i pakowali CGI gdzie wlezie, tylko po to, by ją wydać.
Szczęście w nieszczęściu, te głupoty jakoś rekompensuje samo zakończenie. Najpierw przejmująca i naprawdę świetna scena z czterokrotnym zapukaniem, a potem Doktor odbierający swoją nagrodę.
Nie płakałam nad Zatoką Złego Wilka. Ale tutaj, gdy wiedziałam, że to naprawdę są ostatnie sceny z Tennantem w roli Doktora, miałam świeczki w oczach.
Doktor i scenarzyści
Pisałam już, że twórcom serialu udało się sprawić, że z czasem Doctor Who zyskiwał na jakości. Ale to nie jest ich jedyna zasługa.
Pomimo kosmitów i fantastycznych dekoracji, serial opowiadał przede wszystkich o ludziach. I niezwykle piękne było to, jak poszczególne postaci z upływem czasu zmieniały się, wręcz ewoluowały. Przy Dziewiątym Doktorze podałam za przykład Mickey Smitha, ale on nie był jedyną osobą, którą znajomość z Władcą Czasu odmieniła.
Z resztą sam Doktor także nie był od początku do końca takim samym bohaterem. A scenarzystom brawa należą się za to, że potrafili widza czymś zaskoczyć, dodać do cech charakterystycznych Doktora jakiś nowy element. Zazwyczaj były to drobnostki, takie jak to, że Władca Czasu, nie wiadomo kiedy, poza śrubokrętem sonicznym zaczął także używać stetoskopu lekarskiego. Albo, że pod koniec drugiego sezonu krzyknął „Allons-y” i słówko to tak mu się spodobało, że potem wypowiadał je częściej.
Przed kamerą, poza Davidem Tennantem, pojawiła się masa innych, utalentowanych aktorów brytyjskich. I ważne było, że scenarzyści potrafili ich potencjał wykorzystać, tworząc postaci, które nie tylko były na ekranie, ale także, naprawdę wiele przeżywały.
To samo tyczyło się także Doktora, którego nie bano się przedstawiać w trudnych sytuacjach, czasem nawet w złym świetle. Dzięki temu Tennant mógł się nie tylko wygłupiać przed kamerą, ale też pokazać strach, gniew, smutek i wyniosłość głównego bohatera. Kilkakrotnie nawet sobie popłakał, ale zrobił to tak, że zalany łzami Doktor w jego wydaniu wcale nie wyglądał żałośnie. A ostatnie ujęcie, gdy powiedział „I don't want to go” naprawdę złamało mi serce.
Ważne było także to, o czym wspominałam już wczoraj: Doctor Who jest chyba najlepszym przykładem serialu familijnego, którego oglądanie będzie bawić tak samo młodych, jak i dorosłych widzów. I jest to bardzo ważna rzecz, o której, jak mi się zdawało, często zapominali autorzy innych recenzji, które czytałam. Produkcje tego typu po prostu muszą mieć odrobinę elementów, które widzom dorosłym mogą wydawać się głupie. Nic się na to nie poradzi.
Jeśli trzy serie z Dziesiątym Doktorem to za mało
Pokochaliście Davida Tennanta w roli Doktora? Mam wiec dla was kilka dobrych wiadomości! Po pierwsze - możecie sami stać się towarzyszami Doktora. Serio! Wystarczy, że zajrzycie na stronę BBC.
Po drugie, równolegle do przygód Dziesiątego Doktora kręcony był spin-off The Sarah Jane Adventures, gdzie Tennant pojawił się gościnnie, w dwuodcinkowym epizodzie The Wedding of Sarah Jane Smith. Powstał także mini-serial animowany o przygodach Dziesiątego Doktora: Dreamland. A raz Władca Czasu okazał się nawet być kompozytorem muzyki:
(TUTAJ natomiast możecie zobaczyć, jak to wyglądało na żywo)
I po trzecie - Doctor Who, to nie tylko serial telewizyjny, powstała też masa powieści oraz audiobooków opowiadających o przygodach Ostatniego Władcy Czasu. A niektóre z tych ostatnich czytał David Tennant. Słuchałam ich i brzmią one naprawdę nieźle. Są napisane prostym językiem, a Tennant na nagraniach mówi bardzo wyraźnie, więc nawet osoby niezbyt znające język angielski nie powinny mieć problemów z ich zrozumieniem. Poza tym Tennant jako lektor wypada bardzo dobrze - zmienianie tonu głosu przy czytaniu kwestii różnych bohaterów wychodzi mu bez zarzutu, a dzięki temu prawie nigdy nie zdarza się sytuacja (będąca największym problemem większości audiobooków czytanych przez jedną osobę), w której nie wiadomo kto, co mówi.
Co prawda od strony treści, książki czytane przez Tennanta nie prezentują jakiegoś bardzo wysokiego poziomu. Ale z drugiej strony - każdy z takich audiobooków trwa około dwóch godzin, więc tak naprawdę kończy się on, zanim zdąży stać się zbyt nużący. Do słuchania podczas wakacyjnego lenistwa utwory te nadają się więc idealnie.
Wciąż wam mało? No dobrze, w takim razie, już zupełnie na koniec: jedyny, wspaniały i niepowtarzalny duet - David Tennant i Catherine Tate:
(TUTAJ to samo, w nieco lepszej jakości, ale bez napisów)
Tydzień z Doktorem - pozostałe wpisy:
Dzięki wielkie za pomoc ^^ Właśnie piszę projekt o Davidzie i twoje posty strasznie mi się przydały, przeczytałam też kilka innych, naprawdę fajnie piszesz. :) Też kocham Dziesiątego <3 Podrawiamm.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że moje dyrdymały komuś się na coś przydały. :)
UsuńProjekt na temat Tennanta - to brzmi niezwykle ciekawie! Jak go skończysz (i jeśli opublikujesz go w sieci), proszę, koniecznie podeślij link, chętnie przeczytam.
Pozdrawiam!