oraz inne związane z tym tematem głupoty

sobota, 9 lutego 2013

Styczniowe Szaleństwo Serialowe

W tym miesiącu dość ubogo, bo nie było wielu tytułów do oglądania. Nie cieszcie się jednak, bo nie oznacza to, że będzie to krótki wpis. Wręcz przeciwnie mam dziś dość dużo do napisania, ponieważ początek roku wypadł w serialowym światku naprawdę ciekawie i tego, co zobaczyłam nie uda mi się streścić w kilku krótkich zdaniach.


Castle

Odcinek Significant Others naprawdę świetny. Pomysł na skonfrontowanie Beckett z byłą żoną Castle'a - fantastyczny. Podczas jego oglądania naprawdę nieźle się uśmiałam.

Ale niestety już dwa następne epizody nie były aż tak udane. Zabrakło w nich tego typowego dla Castle'a szaleństwa, nietuzinkowych pomysłów oraz poczucia humoru. Ot, podobne sprawy mogłyby się równie dobrze znaleźć w każdym innym kryminalnym serialu proceduralnym.

Moja ocena: 3/5

Fringe

Uff, serial w końcu dobiegł końca. I bardzo dobrze, bo naprawdę miałam już serdecznie dość tej produkcji. Choć w styczniu akcja nieco przyśpieszyła i pojawił się Obserwator Wrzesień (co było chyba najlepszą rzeczą, jaka przydarzyła się podczas ostatnich epizodów) - było to jednak zbyt mało, bym się zachwyciła.

Twórcy serialu zapowiadali w finale epicką bitwę, ale zamiast tego pokazali jedynie krótką potyczkę między ludźmi i Obserwatorami. A przez resztę odcinka - podczas którego napięcie powinno przecież sięgnąć zenitu, a akcja wręcz wylewać się z ekranu - nie działo się prawie nic. Główni bohaterowie tylko snuli się, gadali, płakali i znów gadali. Momentami było naprawdę bardzo ckliwie. Rozumiem, że to był odcinek pożegnalny, który miał wywołać u widzów łzy, sprawić, by zasmucili się, że to już koniec serialu. Ale moje okrutne, zimne serce nie drgnęło ani trochę. Zamiast tego tylko niecierpliwie wierciłam się na krześle i myślałam „kurcze już wystarczy, skończcie to wszystko”.

Po trzydziestu długich minutach moje błagania w końcu zostały spełnione. Ale wspomniana finałowa bitwa w żaden sposób mnie nie zachwyciła. I co więcej - byłam nieco rozczarowana, bo główni bohaterowie posłużyli się tutaj dokładnie takim samym fortelem, jak kilka odcinków wcześniej. A potem było zakończenie zupełnie niezaskakujące, w pewnym sensie wręcz przewidywalne. Oczywiście słodko-gorzkie, żeby zadowolić zarówno tych, którzy liczyli na radosny, jak i smutny the end.

Po pięciu sezonach mój werdykt jest następujący: to był naprawdę niezły serial, którego oglądanie sprawiało mi dużą frajdę. Przez pierwsze trzy sezony. A potem wszystko się popsuło, scenarzyści zaczęli za bardzo kombinować.

„Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym” śpiewał kiedyś Perfect i naprawdę szkoda, że hollywoodcy producenci (wszyscy, nie tylko ci od Fringe) nie znają tej piosenki. Bo może wtedy częściej kończyliby swoje dzieła, gdy te mają sporo fanów, którzy każdy nowy odcinek oglądają z nieukrywaną przyjemnością. A nie w sytuacji takiej, jak ta, gdzie chyba przed telewizorami pozostali jedynie ludzie, którzy bardziej, niż nad zakończeniem historii zastanawiali się nad tym, jak bardzo scenarzystom uda się to wszystko jeszcze popsuć.

Moja ocena: 1/5

Person of Interest

W poprzednim miesiącu Reese trafił do więzienia. Myślałam, że w następnym odcinku facet zostanie szybko odbity, a potem akcja serialu wróci do normy. I tu czekało mnie bardzo miłe zaskoczenie. Bo Reese spędził za kratkami niemal cały miesiąc. Przy czym nie wiem do końca, czy powinnam to chwalić, bo tym samym wyszła na jaw największa wada Person of Interest. Okazało się bowiem, że serial stał się znacznie ciekawszy, gdy główny bohater został zepchnięty na drugi plan.

Najbardziej przypadł mi do gustu odcinek, w którym Finch został nauczycielem matematyki w ogólniaku. Jest to co prawda motyw bardzo oklepany - w szkole pojawia się nowy, pełen zapału belfer i nagle okazuje się, że uczniowie nie są bandą matołów, tylko nikt wcześniej nie potrafił zainteresować ich wiedzą z podręczników. Coś takiego widziałam już wiele razy, w Młodych Gniewnych albo Stand and Deliver. Ale mimo to w tego typu historiach zawsze jest coś wspaniałego i wzruszającego. A twórcy serialu wyciągnęli z tego edukacyjnego gatunku wszystko, co najlepsze. I zrobili naprawdę niezły epizod.

Pozostałe odcinki także były ciekawe. Napięcie zagęszczało się coraz bardziej, a gdy już myślałam, że wszystko zakończy się happy endem nastąpił kolejny, niespodziewany zwrot akcji. I jeszcze jeden emocjonalny odcinek.

Naprawdę nie spodziewałam się czegoś takiego po tym serialu. Ba, dawno już o Person of Interest nie napisałam tak długiej notki, jak dzisiaj. Cieszę się z takiego obrotu spraw. I trzymam kciuki za to, by następne epizody były równie mocno zakręcone.

Moja ocena: 5/5


A Styczniowym Serialem Miesiąca zostaje...

The Following

To była podobno najbardziej wyczekiwana premiera tego roku. Ja jednak się tą produkcją w żaden sposób nie interesowałam. Ba, nie wiedziałam o niej absolutnie niczego, poza tytułem i tym, że inni odliczają dni do jej pierwszego odcinka. Ale z racji tego, że nie miałam nic ciekawszego do roboty, zerknęłam na pilotowy epizod.

No i stało się...


Zawsze miałam słabość do zniszczonych bohaterów. Takich, którzy na co dzień udają twardzieli, lubią na kogoś krzyknąć lub zdzielić go po twarzy, w ostateczności nawet zastrzelić. Ale jednocześnie - postaci, które gdy nikt nie widzi - użalają się nad sobą, czasem nawet płaczą nad okrutnym losem. Z mroczną przeszłością, wyrzutami sumienia, masą problemów życiowych i tak dalej. Za to właśnie pokochałam Mahonka z Prison Breaka. A teraz wystarczyło, że zobaczyłam ledwie kilka scen z Kevinem Baconem w The Following, i grany przez niego Ryan Hardy również skradł moje serce.

Z resztą o Mahonku z PB wspominam nie bez przyczyny. Tak się bowiem składa, że on i Hardy są bohaterami bardzo do siebie podobnymi. I to nie tylko z wyglądu. Gdy patrzę na Bacona, momentami wręcz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że facet także śledził losy Skazanego na Śmierć, a potem w The Following postanowił wykorzystać pewne gesty, które podpatrzył u Fichtnera. Oczywiście pewnie się mylę, zapewne Bacon miał ciekawsze rzeczy do roboty, niż oglądanie Prison Breaka i nawet nie przeszło mu przez myśl, by odgapić grę aktorską od kolegi po fachu. Niemniej jednak ja wciąż patrzę na odgrywanego przez niego Hardy'ego i po prostu widzę nową wersję Mahone'a.


Ale Ryan Hardy to nie wszystko. Mówi się, że główny bohater jest tak dobry, jak jego przeciwnik. Jest w tym sporo racji, choć wielu twórców jakoś nie potrafi zastosować się do tej zasady. Inni zaś biorą sobie te słowa za bardzo do serca i tworzą szwarccharakterów znacznie ciekawszych, niż główne postaci. Twórcom The Following udało się natomiast znaleźć złoty środek. Joe Carroll, czyli serialowy arcyzbir (zagrany przez świetnego Jamesa Purefoy'a), jest postacią, która przykuwa uwagę widza, ale jednocześnie nie odwraca jej od głównego bohatera. Carroll, to diabeł wcielony, który jest przerażający nie z powodu tego, że lubi w okrutny sposób mordować młode kobiety, ale ponieważ jest w nim coś uwodzącego. Coś co sprawia, że go lubimy, w pewnym sensie wręcz kibicujemy mu, mimo iż zdrowy rozsądek podpowiada, że nie powinniśmy tego robić.

Tu właśnie widać prawdziwą siłę serialu. Siłę polegającą na skonfrontowaniu ze sobą dwóch przeciwników, z których obydwaj mogą liczyć na niemal identyczną sympatię widza.


I wreszcie ostatni, trzeci element, który jest równie ważną częścią tej układanki. Fabuła. Może i wtórna, bo dziś chyba co druga produkcja opowiada o policjantach uganiających się za mordercami. Ale zaprezentowana w sposób, który działa na emocje: kiedy trzeba straszy, zaskakuje, wzrusza i tak dalej. Pod tym względem wszystko zostało dopięte na ostatni guzik: scenografia, oświetlenie oraz muzyka. W tej ostatniej bardzo podoba mi się to, że często gra ona w rytmie bicia serca głównego bohatera. Znów, nie jest to coś, co nie zostało wymyślone wcześniej. Ale tutaj zyskuje jakby dodatkowy wydźwięk.

Po obejrzeniu pierwszego odcinka bałam się co prawda, że będzie to kolejny procedural. Na szczęście drugi odcinek pokazał, że coś takiego nie będzie miało miejsca.


Żeby jednak nie było, że tylko słodzę, są w serialu pewne elementy, które w jakiś sposób mi się nie podobają. Po pierwsze, poza parą wspomnianych bohaterów nie dostrzegam w serialu żadnych innych, interesujących postaci. Pozostali są albo zarysowani niedbale, na zasadzie, żeby byli. Albo też zaprezentowani w typowych, czarno-białych barwach, bez żadnych odcieni szarości.

Nie wszystkie elementy wydają mi się też całkowicie logiczne. Tytułowi Followersi bez żadnych przeszkód odwiedzali Carrolla w więzieniu i rozmawiali z nim na temat swoich przyszłych planów. Wypadałoby więc, by FBI w pierwszej kolejności przesłuchało wszystkich tych więziennych gości i dokładnie przysłuchało się zapisom ich rozmów z Carrollem. A przy okazji dokładnie przejrzało zawartość internetowych fanclubów pana psychopatycznego mordercy. Owszem, w pierwszym odcinku jakieś kroki z tym związane zostały podjęte, ale na tym się skończyło. A przecież gdzie indziej szukać tropów w tej sprawie, jeśli nie w tych właśnie źródłach?

I jeszcze, czy nie dałoby się, przy pomocy zapisów z ulicznych kamer w jakiś sposób prześledzić trasy samochodu, którym odjechali porywacze syna Carrolla? Rozumiem, że twórcy serialu być może postawili tutaj na realizm, bo w prawdziwym świecie coś takiego nie jest (jeszcze) możliwe. Ale w takim przypadku jakiś bohater mógłby o tym wspomnieć. Tak, żebym nie mogła się tej kwestii doczepić.


Niemniej jednak, pomimo swoich wad, The Following to póki co naprawdę najlepsza premiera w tym roku. I znów nawiążę tutaj do Prison Breaka, bo ostatni raz równie duże emocje związane z wyczekiwaniem na kolejny odcinek towarzyszyły mi właśnie przy tamtym serialu. Breaking Bad, może i jest bardziej ambitną produkcją. Homeland może i porusza ważniejsze tematy. Ale to w The Following zadurzyłam się od pierwszego wejrzenia. A tym wcześniej wymienione tytuły nie mogą się poszczycić.

Zdaję sobie sprawę z tego, że ten zachwyt może być mocno na wyrost. Ale dawno żaden tytuł nie spodobał mi się aż tak bardzo, jak ten. I właśnie dlatego to on został dla mnie serialem tego miesiąca.

2 komentarze:

  1. Klik, klik - i już sobie zapuszczam The Following. Mianownik z Mahonkiem, jak go pieszczotliwie pozywasz, w zupełności mnie przekonał;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zobaczyłam kolejne dwa epizody i serial jest naprawdę niezły, więc możesz spokojnie oglądać. A skoro lubisz mahonicznych bohaterów, to rola Bacona na pewno przypadnie ci do gustu. :)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...