oraz inne związane z tym tematem głupoty

czwartek, 31 października 2013

Filmy Przeróżne: Man of Steel

Najpierw było wielkie hurra - za kamerą Zack Snyder i Christopher Nolan, natomiast przed nią - chyba najlepiej rozpoznawany super bohater, jakiego dała nam popkultura. Potem jednak ludzie zaczęli wychodzić z kin niezadowoleni, bo to nie był drugi Mroczny Rycerz, a tego się większość po tym filmie spodziewała. Jednocześnie jednak kolega z pracy uparcie twierdził, że dawno nie widział tak dobrej produkcji, i że było to dzieło lepsze od wszystkich Batmanów Nolana razem wziętych.

Rozumiecie więc, że musiałam osobiście się przekonać, jak to z tym nowym Supermanem w końcu jest. Do kina co prawda iść mi się nie chciało, ale jak tylko film pojawił się na DVD, natychmiast po niego sięgnęłam.


Zacznijmy od tego, że nie jestem wielką znawczynią komiksów (podczas oglądania Man of Steel przez cały czas wypatrywałam Stana Lee i dopiero podczas napisów końcowych zorientowałam się, że to przecież nie jest bajka od Marvela). Fanka Supermana również ze mnie żadna. Ale w dzieciństwie oglądałam filmy z Christopherem Reeve, kreskówki oraz serial fabularny o bohaterze dzisiejszego wpisu. I choć niewiele z tego wszystkiego jestem sobie w stanie dziś przypomnieć, to najważniejsze hasła z tym tematem związane wciąż tkwią gdzieś w zakamarkach pamięci: Clark Kent, Daily Planet, Kryptonit. To natomiast sprawiło, że do oglądania Man of Steel nie podeszłam tak „nieświadomie”, jak na przykład do Iron Mana, o którego istnieniu przed obejrzeniem filmów z Robertem Downey'em Juniorem zupełnie nie wiedziałam.


Dobre złego początki

Pierwsza scena i ziew - no bo rany, przecież chyba każdy wie skąd się wziął Superman, czy twórcy filmu nie mogli sobie takiego wstępu darować? Ale im dłużej oglądałam, tym bardziej wydarzenia na Kryptonie mi się podobały. Zachwyciła mnie wizja tamtego świata, stroje, dekoracje, latające stworki. Po prostu wszystko. A poza tym, ze względu na to fantastyczne otoczenie - wszelkie bójki, strzelaniny, powietrzne akrobacje oraz inne atrakcje nie wyglądały sztucznie. Polubiłam rodziców Supermana, zainteresowała mnie cała historia z nimi związana. Szczerze mówiąc chciałabym, żeby powstał prequel Man of Steel, który rzuciłby nieco więcej światła na wydarzenia na Kryptonie przed jego zniszczeniem.

Ale jednocześnie tutaj dochodzimy do pierwszej, bardzo dużej wady filmu. Mianowicie wstęp był tak ciekawy, że przyćmił całą dalszą historię. Serio, zaczęłam kibicować bohaterowi Russella Crowe'a od pierwszej sceny, w której go zobaczyłam i nie potrafiłam przestać do napisów końcowych. Ale to nie z powodu tego, że postać ta zrobiła na mnie tak duże wrażenie (zwłaszcza, że jakoś niezbyt za Crowem przepadam). Tylko po prostu: później nie pojawił się ani jeden bohater, który byłby przynajmniej w połowie tak samo ciekawy, i za którego chciałoby mi się trzymać kciuki.


Niedobrzy aktorzy

Tak wiem: nawet najlepszy aktor nic nie wskóra, gdy będzie musiał zagrać do kiepskiego scenariusza. Duże znaczenie ma także reżyser, to, które sceny zostaną wycięte podczas montażu oraz cała masa innych czynników. Który z tych elementów zawinił w przypadku Man of Steel? Nie wiem.

Wydaje mi się jednak, że aktorzy, którym powierzono dwie najważniejsze role, czyli Henry Cavill i Michael Shannon nie pasowali do swoich ról. Nie twierdzę co prawda, że są to ludzie zupełnie nieutalentowani - w filmografii jednego i drugiego znajduje się kilka dość głośnych tytułów - może tam każdy z panów wypadł lepiej. Ale pewności nie mam, bo tych produkcji nie widziałam.

Henry Cavill musi być chyba dużym fanem Michaela Scofielda z Prison Breaka. Czemu tak myślę? Bo przez niemal cały film jego Superman ma jedną minę: zmarszczone czoło, ściągnięte brwi i pochmurne spojrzenie, sprawiające wrażenie, jakby facet myślał: „ojej, swędzi mnie mój wytatuowany na plecach plan ucieczki z więzienia”.

Tak przyznaję, czasem było w tym coś fajnego. Podczas rozmów z ludźmi Superman zachowywał spokój i wykazywał się nienagannymi manierami, niczym angielski lord. Przypominał wtedy nieco Christophera Reeve'a oraz jednocześnie pokazywał, że jego bohater naprawdę pochodzi z innej planety i jest przez to bardziej cywilizowany od mieszkańców Ziemi.

Ale co za dużo, to niezdrowo i po dłuższym czasie obserwowania bohatera, który swoje emocje wyrażał jedynie różnym stopniem zmarszczenia brwi, gra aktorska Cavilla najpierw wydała mi się zabawna, a później irytująca.


Natomiast Michael Shannon, który zagrał generała Zoda, nie był ani trochę straszny, nie miał też odpowiedniej charyzmy. Przepraszam za porównanie, ale przywodził mi on na myśl tłustego dzieciaka, który za dnia, w piaskownicy terroryzuje inne dzieci, a wieczorami, gdy nikt nie patrzy, panicznie boi się pająków i ciemności.

Nie mam zielonego pojęcia, kto spisałby się lepiej w tej roli. Ale musiałby to być aktor, który miałby w sobie jednocześnie surowość żołnierza, charyzmę przywódcy i dostojność podobną jak Superman.


Co oni sobie myśleli?

Następną rzeczą, jaka przeszkadzała mi podczas oglądania Man of Steel były, niejasne dla mnie, motywacje bohaterów. Zacznijmy od generała Zoda. Zgodnie z tym, co zostało powiedziane w filmie: dzieci na Kryptonie były hodowane w próbówkach i każde z nich miało genom zmodyfikowany tak, by w przyszłości dobrze sprawować się tylko w jednej roli. Jeśli ktoś miał więc zostać żołnierzem, był zapewne przygotowywany do tego od najmłodszych lat. Natomiast po generale Zodzie, o czym wspomniałam wcześniej, ani trochę nie było widać, że jest wojskowym. Nie rozumiałam też, dlaczego koleś dokonał przewrotu na mającej zaraz wybuchnąć planecie. Czy nie byłoby prościej, gdyby zajął się tym nieco później, na którymś z kosmicznych promów uciekających z Kryptonu?

I ostatnia, chyba najważniejsza sprawa. Przez cały film wydawało się, że działania Zoda były spowodowane jego chęcią zemsty. Dopiero pod koniec okazało się, że on zrobił to wszystko, by uratować lud Kryptonu przed zagładą (swoją drogą: jak się nazywają mieszkańcy Kryptonu? Kryptonianie? Kryptończycy?). Czy nie byłoby lepiej, gdyby facet z uporem maniaka wspominał o tym przez cały film? Bo to jakoś uwiarygodniałoby jego postać i być może sprawiło, że Zod - nie będąc stu procentowo czarnym charakterem, budziłby w widzach większą sympatię?


No dobrze, teraz wypada poznęcać się nad Supermanem. Brakowało mi jakiegoś wewnętrznego rozdarcia tej postaci. W końcu on chciał ratować ludzi, ale rodzice mu tego zabraniali. Ba, jego ojciec oddał życie za to, by Kent nie ujawniał się ze swoimi super mocami. Czy nie wypadałoby więc pokazać, że kiedyś Clark dla uczczenia ojca, przeszedł obok jakiejś krzywdy obojętnie, co wywołało w nim tak duże wyrzuty sumienia, że dopiero wtedy nasz bohater postanowił wędrować po świecie i ratować innych z opresji?

Nie podobało mi się też to, że Superman nie miał oporów, by walczyć z innymi mieszkańcami Kryptonu (Kryptoninami? Kryptonautami? Echh!). Wiem, że film był lekkim superhitem na lato, a widzowie nie chodzą do kina na takie produkcje po to, by zmuszano ich do głębokich przemyśleń. Ale kurcze, tutaj nie mogę się powstrzymać i znów muszę nawiązać do Doctora Who - produkcji też dość lekkiej, w której jednak nie bano się pokazać, że główny bohater ma podobne rozterki. Czy serial coś na tym stracił? Nie. Czy zyskał? Bardzo wiele. Czy w Man of Steel powinien się pojawić podobny wątek? Jak najbardziej tak!


I jeszcze jedna sprawa. Jak już pisałam, nie jestem fanatyczną fanką Supermana i jeśli w filmie pojawiały się jakieś odstępstwa od kanonu, to raczej ich nie zauważyłam. Przeszkadzała mi jednak jedna rzecz. To, że Lois Lane wiedziała, kto jest Supermanem. Czemu to było bardzo złe rozwiązanie? Bo we wcześniejszych przygodach naszego bohatera jednym z ciekawszych wątków były właśnie relacje Clark Kent - Lois Lane - Superman. To, że dziewucha była rozdarta pomiędzy miłością do swojego kolegi-fajtłapy i herosa ratującego świat. Gdyby Man of Steel miał być jednorazową produkcją, wtedy jeszcze takie posunięcie mogłabym wybaczyć. Ale filmów o Supermanie będzie więcej i wszystko wskazuje na to, że szykuje się w nich ckliwy romans. Czy to źle? Oczywiście, że tak!


Zdziwienie na zakończenie

Wyżej wspomniane wady nie były jedynymi, które dostrzegłam w filmie. Jedno sztampowe rozwiązanie goniło w nim drugie, a sceny walki pod sam koniec były tak efekciarsko kiczowate, że nie wiedziałam, czy śmiać się, czy robić face palm. A poza tym całość spokojnie mogłaby być o jakieś pół godziny krótsza.

Jednakże pomimo tego wszystkiego Man of Steel oglądało mi się zadziwiająco dobrze. W filmie nie było wielu dłużyzn, montaż nie przyprawiał o ból głowy, a dialogi zazwyczaj brzmiały dość dobrze. Kiedy pojawiły się napisy końcowe, z lekkim zaskoczeniem stwierdziłam więc: „rany, jak to możliwe, że coś tak głupiego tak dobrze mi się oglądało?”

Problem nie tkwi więc w jakości samego filmu, ale w tym, że na wstępie przyklejono mu etykietkę „najnowsze dzieło Nolana”. Gdyby zamiast tego promocja skupiła się na podobnym aspekcie, jak w przypadku Pacific Rim, czyli „to będzie hicior, w którym Superman walczy z tym złym, po drodze demolując połowę Nowego Jorku”, i gdyby nie pokazywano widzom dramatycznych plakatów z głównym bohaterem zakutym w kajdanki oraz nudnych i ckliwych zwiastunów, wtedy na pewno odbiór Man of Steel byłby zupełnie inny, zapewne dużo lepszy.

Choć z drugiej strony, spece od promocji pewnie i tak nie wysnują z tej lekcji żadnych wniosków, bo film, mimo kiepskich recenzji odniósł kasowy sukces i właśnie kręcona jest jego kontynuacja.


Jednocześnie jednak tak sobie teraz myślę: oglądanie Man of Steel było frajdą. Ale dwa tygodnie temu, będąc na weekend w domu natrafiłam w telewizorze na Indiana Jonesa i Świątynię Zagłady - najgorszą ze wszystkich część przygód słynnego archeologa (Kryształowej Czaszki nie licząc). Ale mimo to podczas oglądania tego film bawiłam się dużo lepiej, niż na najnowszym Supermanie. Czy więc ci wszyscy ludzie, którzy mówią, że współczesne kino upada nie mają trochę racji?

Na to pytanie nie będę jednak odpowiadać. Bo nie chcę. Bo nie jestem wystarczająco dużym znawcą kina. Bo istnieje jeszcze sto dziesięć innych powodów, dla których nie powinnam tego robić.

Zamiast tego wypada, bym w końcu napisała jakieś podsumowanie na temat Man of Steel, zanim przyjdzie mi do głowy kolejna dygresja lub inna głupota do rozkminiania.


Mój werdykt jest więc następujący: to nie był aż tak zły film, jak przeczytałam w kilku miejscach w internecie. Choć posiadał masę wad, których można było uniknąć. Ale nawet pomimo tych błędów, najnowsze przygody Supermana oglądało mi się zadziwiająco dobrze.


Moja ocena: 4/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...