oraz inne związane z tym tematem głupoty

niedziela, 24 listopada 2013

Szaleństwo Serialowe:
Dzień Doktora (The Day of the Doctor)

Czekałam z tym wpisem do wieczora, bo trudno było mi zebrać myśli. W umyśle kłębiły się jedynie jednosylabowe okrzyki typu „och”, „ach” i „wow”. Poza tym głowiłam się czy o tym, co zobaczyłam można napisać bez spoilerów. Ale niestety nie da się. To znaczy, można by było, ale wtedy ta notka składałaby się tylko z jednego zdania: „OMG, to było FANTASTYCZNE!!!”

Dlatego też, jeśli z jakiegoś powodu nie widzieliście jubileuszowego odcinka Doctora Who, nie czytajcie dalej, bo od następnego akapitu zaczynają się gigantyczne spoilery.


Pierwszym, wielkim zaskoczeniem był dla mnie Doktor Johna Hurta. Myślałam, że będzie on tutaj tym złym. Siejącym zniszczenie i żądnym krwi Wojennym Doktorem, którego dwóch pozostałych Doktorów będzie musiało powstrzymać. Tymczasem postać Hurta okazała się być nieco zrzędliwym, ale mimo to dość sympatycznym i miłym staruszkiem, który swoje dwa następne wcielenia traktował jak parę niesfornych wnuków. Dzięki temu stał się on bohaterem, którego polubiłam niemalże od pierwszej sceny i później kibicowałam mu równie mocno, jak pozostałym Doktorom.


Drugą, jeszcze większą niespodzianką była dla mnie rola Billie Piper. Ostatnio martwiłam się, że pojawienie się Rose, może doprowadzić do pewnych nieścisłości względem serii z Davidem Tennantem. Ale nic takiego nie nastąpiło, gdyż okazało się, że Piper nie zagrała tak naprawdę Rose, tylko Złego Wilka, sumienie, które akurat przybrało postać jednej z towarzyszek Doktora (a które pojawiło się za sprawą Momentu - straszliwej broni, przy pomocy której Doktor miał zniszczyć Gallifrey). W tej nowej-starej roli aktorka spisała się naprawdę świetnie: była zabawna i tajemnicza, jej postać jednocześnie posiadała w sobie coś z Rose Tyler, ale była też zupełnie obca. Trudno jest to dokładnie opisać. Niemniej jednak, gdybym miała wskazać, która z postaci w Dniu Doktora podobała mi się najbardziej, to wybrałabym właśnie ją, choć wszyscy inni bohaterowie spisali się niemal tak samo wspaniale.


Trzecia rzecz, której się nie spodziewałam: Dziesiąty Doktor. To znaczy, wiedziałam już od dawna, że Tennant pojawi się w Dniu Doktora, ale ze względu na Billie Piper, myślałam, że jego Doktor będzie wesołkiem z drugiej serii serialu. Tymczasem do jubileuszowego odcinka zawitała nieco pochmurniejsza wersja Dziesiątego, ta tuż sprzed regeneracji. Doktor, który stracił Donnę i podróżował przez czas i przestrzeń samotnie, jednocześnie wiedząc, że jego koniec jest bliski. To był ten Doktor, który w odcinku The End of Time wylądował na planecie Oodów i oświadczył, że ożenił się z królową Elżbietą. Co jest w sumie dość ważne, bo Dzień Doktora opowiada między innymi o tym, jak Dziesiąty został zaobrączkowany.

Z resztą z tego ostatniego wynikała kolejna rzecz, która mocno mnie zaskoczyła: mianowicie nigdy wcześniej nie zdarzyło się chyba, by Dziesiąty był tak często obcałowywany. Przy czym i tutaj scenarzyści spisali się na medal, bo nie wplątali Doktora w melodramatyczny romans, tylko zafundowali mu bardziej komediowy związek na zasadzie: ona kocha jego, on jej nie, ale jednocześnie nie jest w stanie jej odmówić.


Bardzo spodobali mi się także Zygoni. Bo choć w swej prawdziwej formie wyglądali dziwnie i bardzo kiczowato, to efekty ich działań były dość absurdalne i tym samym śmieszne.

Swoją drogą, zastanawiam się, czy stworki te zostały wprowadzone do Dnia Doktora specjalnie dla Davida Tennanta, który w wywiadach raz czy dwa stwierdził, że to jego ulubiony gatunek kosmitów z uniwersum Doctora Who, i że strasznie żałuje, że jego Doktor nigdy się z nimi nie zmierzył (teraz jak na złość nigdzie nie mogę znaleźć tego wywiadu, więc sorki za brak linku).


Zostawmy na moment treść i przyjrzyjmy się formie jubileuszowego epizodu.

Na początek, muszę się wam w tym miejscu do czegoś przyznać. Mój tata czasem wspomina, że gdy w 1969 odbyło się lądowanie na księżycu, specjalnie na tą okazję babcia kupiła telewizor, by wraz z rodziną obejrzeć to wydarzenie. Ja postanowiłam teraz postąpić w podobny sposób i na otarcie łez, że Dnia Doktora nie będę mogła zobaczyć w kinie w trójwymiarze, kupiłam sobie monitor z funkcją 3D. Co prawda jubileuszowy odcinek Doctora Who już w dwóch wymiarach robił gigantyczne wrażenie (a właśnie tak obejrzałam go po raz pierwszy, wraz z resztą świata, o 20:50 czasu polskiego), ale gdy całość stała się przestrzenna, frajda z oglądania była jeszcze większa.

Zwłaszcza, że od strony wizualnej Dzień Doktora prezentował się naprawdę nieźle. Począwszy od pierwszej sceny z TARDIS transportowaną przez helikopter, poprzez Daleków atakujących Arkadię, na finałowym pokazaniu wszystkich Doktorków skończywszy. Co ważne, pomimo tych wszystkich fajerwerków, udało się zachować doktorowy klimat. Coś, czego zabrakło na przykład przy równie efektownym Torchwood: Miracle Day.


Jedynym, czego obawiałam się przed emisją jubileuszowego odcinka, był Steven Moffat. Bo choć bardzo cenię go za Sherlocka i te odcinki Doctora Who, które stworzył w pierwszych czterech seriach, to uważam, że facet zupełnie nie radzi sobie, jako osoba dowodząca serialem. Bo w Doktorze zakochałam się między innymi dlatego, bo - podobnie jak powieści Terry'ego Pratchetta - serial był jednocześnie mądry i zabawny. Moffat natomiast odarł go z tej mądrej części, stawiając głównie na rozrywkę. Martwiłam się więc, że podobny los może spotkać Dzień Doktora.

Na szczęście - choć rzeczywiście było niezwykle zabawnie - odcinek niósł ze sobą także nieco głębsze treści. Choć nie aż tak głębokie, jak pierwsze cztery sezony serialu.


Cóż, do tej pory nie obejrzałam klasycznych serii z pierwszymi siedmioma Doktorami, więc nie byłam w stanie wyłapać wszystkich nawiązań, aluzji oraz odniesień, jakie pojawiły się w jubileuszowym odcinku. Ale te, które dostrzegłam naprawdę mnie cieszyły.

Dobrze też, że Dzień Doktora łączył, zazębiał i domykał pewne wątki. Na największe brawa zasługuje natomiast zakończenie. Bo Doktor dostał na swoje urodziny chyba najwspanialszy prezent, jaki mógł - Gallifrey przetrwało. A scena, w której planetę Władców Czasu ratowało trzynastu Doktorów, cieszyła mnie równie mocno, jak wcześniej, w odcinku Journeys End, widok Dziesiątego Doktora i wszystkich jego towarzyszy, razem sterujących TARDIS.

Co prawda wszelkie nieścisłości z poprzednimi seriami zostały wyjaśnione w najprostszy sposób: tylko Jedenasty zapamiętał wydarzenia z jubileuszowego odcinka, pozostali Doktorzy zapomnieli, że uratowali Gallifrey. Ale to wcale mi nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie - gdy pojawiły się napisy końcowe, w pierwszej chwili pomyślałam: „wow, to było naprawdę niezłe!”, a w następnej „muszę to obejrzeć jeszcze raz!”


No dobrze, ale czy jest coś, mi się nie podobało? Tak i to nawet dwie rzeczy. Przy czym obydwie są spowodowane się czepianiem na bardzo wysokim poziomie. Mianowicie postać Doktora była dla mnie fascynująca między innymi z powodu tego, że był on ostatnim ze swojej rasy. I że zniszczył wszystkich swoich pobratymców w imię większego dobra. Paradoksalnie więc, z jednej strony cieszę się, że zdjęto z Doktora to brzemię, ale z drugiej - będzie mi go (brzemienia, nie Doktora), bardzo brakowało.

Drugą rzeczą która mnie nieco denerwowała, było natomiast to, że w moim mniemaniu, pierwsze skrzypce za bardzo grał tutaj Jedenasty Doktor. I nie chodzi o to, że miał on najwięcej czasu ekranowego lub najfajniejsze odzywki, bo tutaj akurat wszystkich trzech Doktorów Moffat potraktowali mniej więcej tak samo. Tylko po prostu - bohater Matta Smitha za często był tym najmądrzejszym, który wpadał na najlepsze pomysły. Częściowo potrafię to zrozumieć - w końcu to on był najstarszą, ze wszystkich inkarnacji. Ale jednocześnie, byłoby lepiej, gdyby po przygodach z Zygonami wyłażącymi z obrazów, wszyscy Doktorzy razem wpadli na to, jak można uratować Gallifrey.

Ale, jak już napisałam - to tylko szukanie dziury w całym. Poza tym nie mam do Dnia Doktora żadnych uwag i uważam go za wspaniały odcinek.


Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednej, ważnej rzeczy, związanej nie tyle z treścią Dnia Doktora, ale jego dystrybucją. Bo jubileuszowy odcinek był emitowany jednocześnie w ponad dziewięćdziesięciu krajach na świecie, na sześciu kontynentach, tym samym wpisując się do Księgi Rekordów Guinnessa. Może ten fakt w jakiś sposób otworzy oczy szefom innych stacji telewizyjnych i ci pewnego pięknego dnia w końcu stwierdzą, że fajnie by było, gdyby ich produkcje były oglądane w tak samo globalny sposób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...