oraz inne związane z tym tematem głupoty

niedziela, 17 listopada 2013

Prosto z Kina: Grawitacja (Gravity)

Zabawna sprawa: ostatni raz w krakowskim IMAXie byłam wiele lat temu, na filmie o stacji kosmicznej. I powróciłam do tego kina właśnie teraz, by zobaczyć produkcję, której akcja także dzieje się na okołoziemskiej orbicie.

Wszyscy mi mówili, że Grawitację trzeba koniecznie zobaczyć w IMAXie, bo tylko tam można naprawdę poczuć moc tego dzieła. I mieli rację. Bo chyba jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam filmu, który odczułabym niemalże wszystkimi zmysłami, i który przy okazji tak bardzo przemówił by do mnie, za sprawą treści. Z powyższych względów, dzisiejsza notka raczej nie będzie typowymi, grafomańskimi rozważaniami na temat tego, jak spisali się aktorzy i reżyser, ale próbą zdefiniowania uczuć, które towarzyszyły mi podczas oglądania tego filmu.


Gawith napisał u siebie na blogu, że produkcja ta mogłaby być reklamowana taglinem: „Nie przepierdol kasy na kolację, weź dziewczynę na Grawitację”. Dodam do tego, że poniżej, drobnym druczkiem powinno być jeszcze dopisane: „Po Grawitacji twoja dziewczyna i tak nie tknie już kolacji”.

Serio, ten film do celów promocyjnych powinni wykorzystać producenci środków na chorobę lokomocyjną! Zamiast darmowych kart SIM do telefonów, kuponu na kawę i zupki chińskiej (bo tym zostałam obdarowana przed wejściem do kina), do biletu powinna być dorzucana tabletka aviomarinu. „Na Ziemi radzi sobie równie dobrze, jak w przestrzeni kosmicznej” - to dopiero byłby tagline!

Czemu o tym piszę? Bo cierpię na chorobę morską. W dzieciństwie miałam niefart i kilkakrotnie płynęłam statkiem podczas sztormu. Mój błędnik nabawił się z tego powodu takiej traumy, że teraz za każdym razem zaczyna wariować, gdy tylko postawię nogi na pokładzie, nawet gdy nim w ogóle nie kołysze.

Ale kino to co innego, prawda? Cóż, okazało się, że w tym wypadku nie do końca tak było.


Zaczęło się spokojnie. Wielkie łał, piękne widoki Ziemi, efektowne ujęcia astronautów. A potem Grawitacja zaczęła igrać z moim poczuciem równowagi. Sprawiła, że poczułam się niemalże jak prawdziwy kosmonauta.

Gdzie jest góra, a gdzie dół? Te pojęcia przestały mieć znaczenie. Pozbawione przyciągania ziemskiego, unoszące się przedmioty powodowały jeszcze większą dezorientację. Wszystko na ekranie kołysało się i pływało. I co najgorsze, kamera też nie tkwiła w jednym miejscu, ale zdawała się lewitować podobnie, jak wszystko wokół niej.

Moja choroba morska dała o sobie znać. Ale paradoksalnie, to było dobre uczucie. Bo dokładnie tego samego doświadczała główna bohaterka filmu. Dodatkowo efekty dźwiękowe: odgłosy przyśpieszonego oddechu oraz bicia serca astronautki sprawiły, że czułam się, jakbym siedziała w kosmicznym skafandrze razem z Sandrą Bullock.

I kiedy pod koniec filmu obraz nagle stał się statyczny, a całe kołysanie ustało, poczułam się dziwnie, nieswojo. Co więcej - gdy po wszystkim wstałam z kinowego fotela, moje ciało wydało mi się strasznie ciężkie, zupełnie jakbym wcześniejsze półtorej godziny naprawdę spędziła w kosmosie i wróciła w objęcia ziemskiej grawitacji.

Do domu dotarłam chwiejnym krokiem. Niczym po zejściu ze statku. Błędnik dopiero po kilku godzinach doszedł do siebie. I podobnie jak wtedy, gdy schodzi się z karuzeli w wesołym miasteczku, czułam się jednocześnie fantastycznie oraz paskudnie. A w umyśle kołatały się dwie sprzeczne myśli: „rety, to było świetne!” i „rany, nigdy więcej tego nie powtórzę!”


Jednakże Grawitacja poruszyła nie tylko moim żołądkiem, ale także sercem. Bo co jest naprawdę ważne: to nie była po prostu produkcja o astronautce, która po kosmicznej katastrofie usiłuje wrócić na Ziemię, ale pewnego rodzaju powiastka filozoficzna, którą można interpretować na wiele różnych sposobów.

Oczywiście idąc po najprostszej linii oporu można by powiedzieć, że Grawitacja jest metaforą narodzin. Odniesienia do tego widać jak na dłoni, chociażby w scenie, w której bohaterka Sandry Bullock unosi się w kapsule ratunkowej niczym dziecko w łonie matki. Jeśli będziemy dalej podążać tym tropem, to bez problemu znajdzie się w filmie więcej nawiązujących do tego wątku metafor i symboli.

Dla mnie jednak Grawitacja jest opowieścią o mierzeniu się z codziennymi problemami. Bo choć nigdy nie byłam w kosmosie, to bardzo często czułam to samo, co główna bohaterka. Frustrację i poczucie beznadziejności związane z tym, że chciałoby się od wszystkiego uciec, ale nie można tego zrobić. Panikę, która odbiera oddech, przyśpiesza bicie serca i powoduje zawrót głowy, i która spowodowana jest tym, iż musimy borykać się z problemami, które nas przerastają. I to, że tak naprawdę każdy z nas musi zmierzyć się z tymi kłopotami samodzielnie. Bo ci, którzy teoretycznie powinni nas wspierać, tak naprawdę nie mają pojęcia, co przeżywamy i choćby chcieli, to nie mogą nam pomóc. Zamiast tego pocieszenie przynoszą nam zupełnie obcy ludzie, odlegli, których nigdy nie spotkamy, i którzy często nawet nie mają pojęcia o naszym istnieniu. Dla granej przez Sandrę Bullock astronautki kimś takim był słyszany przez radio Aningaaq, dla mnie (choć to może zabrzmieć bardzo dziwnie lub też smutno), często są to bohaterowie filmów i seriali, którzy potrafią podnieść na duchu i zmotywować mnie bardziej, niż członkowie rodziny.

Jednocześnie jednak, w Grawitacji, podobnie jak w prawdziwym życiu - zawsze znajduje się jakieś rozwiązanie, wyjście z sytuacji. Czasem jest to szczęśliwy zbieg okoliczności, kiedy indziej natomiast to, że odkrywamy w sobie siłę, która pomaga nam przetrwać przeciwności. I chyba właśnie to jest w tym filmie najwspanialsze: pokazuje, że nie wolno się poddawać i tracić nadziei. Niby brzmi to banalnie, ale do mnie przemawia naprawdę mocno.


I jeszcze jedno: kiedy wracałam do domu naszło mnie takie pytanie: czy grany przez George'a Clooney'a Kowalski, nie był takim odpowiednikiem tygrysa z Życia Pi? Bo jaką mamy pewność, że facet nie zginął w katastrofie na początku filmu? I że postać Sandry Bullock, jakoś nie złapała jego odrzutowego plecaka i nie przebyła całej podróży sama, jedynie wmawiając sobie, że Kowalski jej towarzyszy?

Wiem, że to tylko takie moje głupie gdybanie. Ale podobnie można zastanawiać się nad tym, czy tygrys Richard Parker naprawdę płynął w szalupie ratunkowej razem z Pi. Ciekawi mnie jednak, czy tylko ja zastanawiam się nad prawdziwością postaci Clooney'a, czy może ktoś jeszcze ma podobne wątpliwości?


Kurcze, tak jak się obawiałam, zamiast standardowej recki wyszedł mi dziś wpis nieco osobisty. Przepraszam was za to. Ale jednocześnie tak sobie myślę: jeśli podczas oglądania filmu, widz zamiast nad jego treścią, zastanawia się nad samym sobą, to chyba ogląda dzieło, które jest naprawdę wysokich lotów.


Moja ocena: 6/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...