oraz inne związane z tym tematem głupoty

niedziela, 8 grudnia 2013

Listopadowe Szaleństwo Serialowe

Już po mikołajkach, ale trudno - prezent dla was mam dopiero dzisiaj. A jest nim, jak widzicie: nowy wpis. Cieszycie się, prawda? ;)


Agents of S.H.I.E.L.D.

Trochę głupio zaczynać notkę od takiego wyznania: ale serial okazuje się być jedną z tych produkcji, które choć ogląda się dobrze, to jednak trudno jest o nich coś więcej napisać, bo każdy odcinek opiera się mniej więcej na tym samym schemacie. A poza tym powtórzyłabym to, co napisałam miesiąc temu, czyli że jak dla mnie Agenci SHIELD są w porządku. Choć oczywiście serial nie jest żadnym arcydziełem.

Moja ocena: 4/5


Almost Human

Zupełnie nie zwróciłam uwagi na premierę tego serialu. I pewnie nadal nie wiedziałabym o jego istnieniu, gdyby nie notka Wiedźmy na jego temat. Naprawdę cieszę się, że dzięki niej (czyli w tym przypadku zarówno dzięki Wiedźmie, jak i jej notce) zwróciłam uwagę na ten tytuł, bo Almost Human opowiada o czymś, co w produkcjach science-fiction bardzo lubię: o współpracy człowieka ze sztuczną inteligencją.

Znów podobnie jak w przypadku Agentów SHIELD można by się czepiać, że to procedural skierowany głównie do młodszych widzów. Ale mam to w nosie, bo całość ogląda się naprawdę nieźle, a to przecież liczy się najbardziej.

Ale o co tu w ogóle chodzi? Akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości, w której każdy policjant ma za partnera androida. Wszyscy roboto-policjanci to jednak straszni sztywniacy: maksimum logiki, zero emocji. Główny bohater serialu, policjant po przejściach, który z robotami nie chce mieć nic wspólnego, umyślnie niszczy swojego partnera-androida. „Za karę” przydzielony mu zostaje nowy robot, starszej i wycofanej z użytku generacji, który posiada oprogramowanie, czyniące go bardziej ludzkim.

Ten posiadający emocje android mocno mnie zaskoczył. Spodziewałam się bowiem, że będzie on uczył się i próbował zrozumieć, co to znaczy być człowiekiem. No wiecie, że będzie zadawał pytania typu „czym jest radość/gniew/miłość/smutek”. Tymczasem pan robot z wszystkiego tego zdaje sobie sprawę. To sprawia, że android bardzo przypomina roboty chociażby z drugiej i czwartej części Obcego, które choć wiedzą, że nie są żywymi istotami, to jednocześnie potrafią być bardziej ludzkie od prawdziwych ludzi. Przy czym, nie oznacza to, że Almost Human serwuje widzom jakieś moralizatorskie treści. Bo jest to produkcja stawiająca przede wszystkim na rozrywkę: pełna akcji, pościgów, strzelanin oraz przekomarzania się pary głównych bohaterów - czyli ogólnie wszystkiego tego, co zazwyczaj dają nam seriale policyjne. A do tego całość przyozdobiona jest futurystycznym światem, który bardzo przypomina ten, z Łowcy Androidów.

Głównych bohaterów się lubi, fabuła prawie wcale nie nudzi, a efekty specjalne wyglądają bardzo realistycznie. To wszystko sprawia, że jak dla mnie Almost Human prezentuje się naprawdę świetnie. I póki co lepiej, od chociażby Agentów SHIELD.

Moja ocena: 5/5


Castle

Twórcy wciąż udowadniają, że pomimo, iż Castle to sześciolatek, czyli jak na serial osobnik dość wiekowy, to jednak wciąż jest we wspaniałej formie. I co więcej - wszystko w tej produkcji cały czas jest lekkie, nie czuje się by było robione na siłę, tylko po prostu - zarówno scenarzyści, jak i aktorzy, wciąż chyba niezwykle dobrze bawią się przy tworzeniu tej produkcji.

W tym miesiącu były zarówno odcinki nieco poważniejsze (Like Father, Like Daughter), jak i zabawne (The Good, the Bad & the Baby). Trafił się też jeden epizod naprawdę straszny, w którym zabijani byli ludzie wyglądający dokładnie tak samo, jak bohaterowie serialu.

Jest jednak jedna rzecz, która mnie w tym miesiącu nieco rozczarowała. Mianowicie, ponieważ wiem, że serial jest tworzony przez geeków, którzy często lubią wpleść do fabuły odcinków jakieś odniesienia do innych dzieł popkultury, liczyłam na to, że z okazji rocznicy Doctora WhoCastle'u pojawi się jakieś nawiązanie do Władcy Czasu. Ale coś takiego nie nastąpiło. I jest mi naprawdę przykro z tego powodu. Ale nie mogę przecież oceniać serialu ze względu na moje pobożne życzenia, które nie zostały spełnione. Zwłaszcza, że w tym miesiącu Castle prezentował się naprawdę nieźle.

Moja ocena: 5/5


Good Wife

Sprawdziłam, jak serial sprawuje się, gdy ogląda się jedynie jeden epizod tygodniowo. I na szczęście okazało się, że przestawienie się na taki tryb oglądania, nie zmniejszyło frajdy związanej ze śledzeniem losów bohaterów tej produkcji. Bo w każdym odcinku dzieje się tak wiele, że ani przez moment nie miałam wrażenia, że scenarzyści stosują wodolejstwo, że po czterdziestu minutach nie wydarzyło się nic ważnego i akcja stoi w miejscu. A to ważne, bo to jest element, który w większości seriali jakie przestałam oglądać, irytował mnie najbardziej. To poczucie, że czas poświęcony na oglądanie był stracony.

Martwiłam się też nieco o to, jak Alicia poradzi sobie poza Lockhart & Gardner. Póki co wszystko wskazuje jednak na to, że motyw z założeniem nowej kancelarii prawniczej nie powstał tylko dlatego, bo scenarzyści nie mieli lepszego pomysłu na serial. Tylko ponieważ to był po prostu dobry pomysł.

Moja ocena: 5/5


Homeland

Wydaje mi się, że pewnego dnia twórcy serialu siedli sobie przy piwku u zaczęli tak rozkminiać:

- Przydałaby się nam jakaś nowa, złota statuetka w tym roku.

- No... Ale na nagrody za scenariusz lub reżyserię nie mamy co liczyć, bo ostatnio strasznie przynudzamy. Aktorzy też nie mają za dużego pola do popisu. Tu co prawda można by było coś pokombinować, ale musielibyśmy któregoś z bohaterów... bo ja wiem... na przykład zupełnie z czapy i bez powodu wciągnąć w nałóg, a potem zafundować tej osobie brutalny odwyk. Ale to byłoby zupełnie bez sensu.

- Nie, wręcz przeciwnie! To jest genialny pomysł!


Tym sposobem w jednym odcinku Brody stał się narkomanem, a w następnym przeszedł detoks, jednocześnie nieco się przy tym szamocząc, pocąc, krzycząc i paskudnie wyglądając. Niewiele to wnosiło do fabuły, ale co z tego, prawda? Czas antenowy został wypełniony, a ja mogę się założyć, że jeśli Damian Lewis zostanie w tym roku nominowany do jakiejś nagrody (a pewnie będzie, i to do niejednej), to za każdym razem pokazywane będą fragmenty z tego właśnie detoksu, mające udowodnić, że Lewis do dobry aktor.

To mnie właśnie wkurza w Homeland. To, że całość wygląda, jakby była kręcona zgodnie z podręcznikiem „Jak zdobyć nagrodę filmową”. A przy okazji, jest to jeden z tych seriali, o których wspominałam wyżej; którego oglądanie wywołuje u mnie poczucie marnowania czasu. Tak wiem, Homeland nigdy nie był dynamiczny, akcja zawsze rozkręcała się w nim powoli i to nie jest pierwszy raz, kiedy na temat tego serialu marudzę. Obawiam się jednak, że jak tak dalej pójdzie, to nie będzie mi się chciało zasiadać do oglądania następnej serii.

Moja ocena: 3/5


Person of Interest

Pod koniec poprzedniego sezonu postanowiłam, że nie będę więcej komentować tej produkcji, bo jak sami pamiętacie były to wpisy typu „jest ok, ale nie ma o czym pisać”. Teraz jednak zmieniłam zdanie, bo trzeba parę spraw na temat Person of Interest odnotować.

W tym sezonie twórcy serialu niemal zupełnie zrezygnowali z tworzenia pojedynczych, proceduralnych odcinków i skupili się na zrobieniu bardziej ciągłej historii, rozpisanej na wiele epizodów. A główną bohaterką tych wydarzeń niespodziewanie została zdegradowana detektyw Carter, która z odcinka na odcinek coraz bardziej przykuwała uwagę widza, po to, by pod koniec stać się osobą, wokół której będą kręcić się wszystkie wydarzenia.

Inna sprawa, że wśród twórców serial pojawiła się chyba ostatnio jakaś feministka, forsująca przekonanie, że kobiet powinno być w Person of Interest tyle samo, co panów. I tak detektyw Fusco, został (niestety!) odsunięty na dalszy plan, a jego czas antenowy przejęła Root (która z postaci epizodycznej awansowała do takiej drugoplanowej) oraz Shaw (którą poznaliśmy w jednym z ostatnich odcinków poprzedniego sezonu). Przy czym tutaj niestety muszę stwierdzić, że czasem naprawdę trzeba uważać, czego się sobie życzy, bo po pierwszym zobaczeniu Shaw byłam zachwycona tą postacią i chciałam, by gościła ona w serialu częściej. Teraz okazało się jednak, że kobieta niestety zupełnie nie zdaje egzaminu jako zatrudniony na stałe bohater - jest stereotypowa, bardzo przewidywalna i przy tym niezwykle irytująca. Przy czym, jest ona w obecnej chwili jedynym minusem Person of Interest, bo poza tym wszystko w serialu prezentuje się naprawdę świetnie. A wydarzenia przedstawione w kilku ostatnich epizodach pokazują, że twórcy serialu ewidentnie się rozkręcili, odkryli w Person of Interest potencjał, którego wcześniej albo nie dostrzegali, albo też nie wiedzieli, jak wykorzystać. Cieszę się więc, że sprawy przybrały taki obrót i niecierpliwie czekam na nowe odcinki, które - mam nadzieję - będą równie emocjonujące i zaskakujące, jak te listopadowe.

Moja ocena: 5/5


Supernatural

Miesiąc zaczął się fantastycznie, bardzo żartobliwym i jednocześnie nieco absurdalnym odcinkiem, w którym Dean zaczął rozumieć, co mówią zwierzęta. Takie Supernatural lubię i takie przede wszystkim chciałabym oglądać.

Niestety kolejne epizody nie prezentowały się już tak samo dobrze: nieco smuciły i przynudzały. To znaczy, nie było aż tak źle, jak dwa lata wcześniej, ale też zachwycać nie ma się za bardzo czym.

Moja ocena: 3/5



A Listopadowym Serialem Miesiąca zostaje...


The Escape Artist

The Escape Artist

Serial co prawda miał premierę w październiku, ale postanowiłam wstrzymać się miesiąc, by stworzyć notkę dotyczącą całości tej produkcji (bo w sumie były trzy odcinki: jeden w październiku, dwa w listopadzie).

Właściwie mogłabym tutaj napisać jedynie: „BBC plus Tennant” i to powinno wystarczyć, by wyjaśnić czemu serial jest tak dobry. Bo po pierwsze BBC zazwyczaj produkuje dobre rzeczy, a po drugie - Tennant nie grywa w byle czym (Szpiedzy w Warszawie są jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę). Jednak to mogłoby świadczyć o tym, że zawsze, z góry zakładam, że jeśli coś pochodzi z BBC, to musi być dobre. A tak nie jest. Poza tym zdaję sobie sprawę z tego, że są na świecie ludzie, którzy BBC nie oglądają i tym samym nie wiedzą, że dzieła tej stacji telewizyjnej stoją na bardzo wysokim poziomie. Z tego wszystkiego wynika natomiast, że nie mam wyjścia i muszę nieco bardziej pografomanić na temat The Escape Artist.


Zacznijmy od aktorstwa. Toby Kebbell w roli tego złego jest po prostu przerażający. Przy czym niemal wcale nie zachowuje się agresywnie lub bardzo dziwacznie. Ani razu nie widzimy też, jak facet popełnia zbrodnię. Ale mimo to jest w nim coś niepokojącego, coś creepy, co sprawia, że za każdym razem, gdy tylko aktor pojawia się na ekranie - odczuwa się niepokój. Troszeczkę podobnie, jak w przypadku serialowego Lectera, z tą różnicą, że Hannibal miał w sobie wdzięk i elegancję, bohater Kebbella jest natomiast przeciętnym kolesiem z brytyjskiej klasy średniej.

Oczywiście świetnie spisuje się także David Tennant. Jemu scenarzyści dali do zagrania całą gamę uczuć: rozpacz, gniew, frustrację, poczucie satysfakcji. Pokazali bohatera Tennanta zarówno jako kochającego męża i ojca, jak i chłodnego adwokata. I choć to może błahostka, to aktor nawet mając na głowie niedorzecznie wyglądającą perukę, potrafi wyglądać dostojnie i zupełnie nieśmiesznie.

Na końcu brawa należą się także dzieciakowi, który zagrał syna głównego bohatera, bo on także musiał wykazać się, jako aktor. A przy okazji kawał dobrej roboty wykonał tu także reżyser. W końcu z młodymi aktorami trzeba umieć pracować i nie każdy posiada taki talent.


No dobrze, przejdźmy do rzeczy najważniejszej i chyba zasadniczej, czyli fabuły The Escape Artist. Szczegółów nie chcę wam zdradzać, bo to wiązałoby się ze spoilerami. Generalnie w serialu chodzi o to, że główny bohater - Will Burton - jest adwokatem, który uważa, że każdy powinien mieć prawo do właściwej obrony przed sądem. Z tego powodu często zgłaszają się do niego przestępcy, którzy ewidentnie popełnili zbrodnie, o które zostali oskarżeni, i których Burton wyciąga zza krat, mimo iż wie, że są oni winni. Pewnego dnia za sprawą działań adwokata, więzienia unika bardzo groźny morderca. I to będzie miało gigantyczny wpływ na dalsze życie Burtona.

Za sprawą tematyki, serial częściowo serwuje nam to, co inne produkcje prawnicze. Przy czym - ponieważ akcja dzieje się w Wielkiej Brytanii - sprawy sądowe odbywają się w sposób dużo bardziej sformalizowany, niż chociażby w The Good Wife. Poza tym The Escape Artist jest thrillerem stylistycznie bardzo podobny do tych skandynawskich. Czyli jest zimno, mroczno, mglisto i pada deszcz. A poza tym tak naprawdę nie dzieje się nic, ale my, widzowie wiemy, że gdzieś tam w ciemności, czai się ten zły. I to sprawia, że serial, choć nie serwuje bardzo dynamicznej akcji, ogląda się w naprawdę dużym napięciu. Dodatkowo mamy w tym wszystkim dramat obyczajowy oraz drobny spisek. I obydwa te elementy czynią całą historię jeszcze ciekawszą.

Może to być już moja nadinterpretacja, ale wydaje mi się, że The Escape Artist posiada także drugie dno. Bo jak dla mnie była to opowieść o sprawiedliwości i wymierzaniu kary. Pewnego rodzaju tryptyk, którego każda część mówi o czymś innym, ale jest jednocześnie fragmentem większego obrazu. W każdym odcinku ktoś jest oskarżany o zbrodnię, sądzony i ostatecznie uniewinniany. Tylko, czy którykolwiek z tych wyroków był sprawiedliwy? I czy system sądownictwa działał w tych trzech przypadkach właściwie?

Ale było w tym też coś więcej. Bo z jednej strony przez cały czas kibicowałam bohaterowi Tennanta i współczułam mu tego, co go spotkało. Jednocześnie jednak była w tym jakaś chora sprawiedliwość: wszak człowiek, który wypuszczał potwory na wolność, w końcu został przez jednego z nich ugryziony.


Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Może mniej ważnej, ale dla mnie równie istotnej. Mianowicie: gdyby za taki serial wzięli się Amerykanie, pewnie rozwlekliby całą historię na kilka sezonów. Tymczasem BBC, jak to BBC - postawiło na jakość, a nie ilość. I dzięki temu w trzech odcinkach The Escape Artist nie było czasu na przynudzanie, wodolejstwo lub pokazywanie nieistotnych rzeczy.


Czy ten mini serial ma jakieś wady? Niestety, tak. Porównując z innymi produkcjami, w których pojawił się Tennant: ponieważ główny bohater nie jest tak do końca zwykłym, szarym człowiekiem (w końcu nie każdy z nas może być najlepszym adwokatem w Wielkiej Brytanii), to na jego dramat nie patrzyłam na zasadzie „ojej, mi też mogłoby się coś takiego przydarzyć” - tak, jak to chociażby miało miejsce w Single Father lub Recovery. Jednocześnie jednak scenarzyści The Escape Artist starali się zrobić z granego przez Tennanta bohatera, postać możliwie jak najbardziej prawdziwą, a przez to nieco nudną. To natomiast sprawiło, że The Escape Artist nie jest produkcją, do której chciałoby się wrócić, pomimo znajomości fabuły - dla samych tylko bohaterów, scen oraz linijek dialogów. A takie coś (w moim przypadku) stało się chociażby w związku z tegorocznym Broadchurch, które choć także opowiadało realistyczną historię o zwykłych ludziach, to jednocześnie posiadało właśnie te wyżej wspomniane elementy.

Niemniej jednak The Escape Artist jest produkcją naprawdę dobrą, którą raz można obejrzeć. I polecam to zrobić chociażby teraz, gdy za oknem plucha, a inne seriale nie są nadawane z powodu świątecznej przerwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...