oraz inne związane z tym tematem głupoty

sobota, 8 lutego 2014

Grudniowo-Styczniowe Szaleństwo Serialowe

Jak być może zauważyliście - rozleniwiłam się i pisać mi się nie chce. W związku z tym dziś będzie wpis łączony, zawierający zaległe, grudniowe Szaleństwo Serialowe oraz to za styczeń. Nie cieszcie się jednak zanadto, albowiem brak chęci do pisania wcale nie przełoży się na to, że wy będziecie mieli mniej do czytania.


Atlantyda

Natknęłam się w sieci na wiele dobrych opinii o tej produkcji, więc postanowiłam przyjrzeć się jej przed świętami, gdy pozostałe seriale miały przerwę w nadawaniu. Inni recenzenci porównywali Atlantydę do Merlina i tutaj powinna zapalić mi się ostrzegawcza, czerwona lampka, bo serial o czarodzieju też próbowałam kiedyś oglądać, ale nie wytrwałam nawet do końca pilota. W przypadku Atlantydy było nieco lepiej, bo zobaczyłam aż trzy lub cztery odcinki (ale już nie pamiętam, ile dokładnie). Przy czym, tak dobry wynik był spowodowany chyba tylko i wyłącznie tym, że nie miałam nic lepszego do oglądania.

Oczywiście wiem, że nie powinnam oceniać serialu po pierwszych kilku odcinkach (bo później akcja mogła się jeszcze rozkręcić). Dla Atlantydy zrobię jednak wyjątek. Dlaczego? Żeby pokazać, jak można popsuć naprawdę fajny pomysł.


Fabuła prezentuje się następująco: chłopak z naszych czasów, w wyniku jakiegoś magicznego zaklęcia przenosi się do starożytnej Atlantydy, gdzie poznaje Pitagorasa, Herkulesa oraz wiele innych, historyczno-mitologicznych postaci. Brzmi nieźle, prawda?

Niestety, główny bohater okazał się być piętą achillesową całej produkcji. Bo widzicie - jeśli kogoś nam współczesnego przenosi się do przeszłości, ma to na celu przede wszystkim pokazanie różnic w mentalności ludzi z różnych epok. Postać nam współczesna ma być kimś, z kim będziemy się utożsamiać, przez pryzmat kogo, będziemy poznawać zamierzchłe zwyczaje. Ale jednocześnie - powinien to być ktoś, kto swoją wiedzą, wynikającą ze znajomości przyszłości, zachwyci (lub też przerazi i zezłości) postaci z przeszłości. Jasonowi - czyli głównemu bohaterowi Atlantydy - tych wszystkich cech brakowało. Chłopak co prawda w pierwszym odcinku nieco dziwił się swojej podróży w czasie, szybko jednak przystosował się do zaistniałej sytuacji. Moim zdaniem - zbyt szybko. Gdyby ktoś pominął pierwszy odcinek i zaczął oglądać serial od drugiego epizodu, prawdopodobnie nawet nie zorientowałby się, że główny bohater pochodzi z naszych czasów.

Mocno wkurzały mnie także luki w wiedzy Jasona. Bo z jednej strony chłopak wiedział, kim jest Pitagoras lub Herkules, ale z drugiej, gdy przyszło mu zmierzyć się z Minotaurem i Ariadna dała mu nić, która miała pomóc w wydostaniu się z labiryntu, kolesiowi nawet przez myśl nie przeszło, że on (główny bohater, nie Minotaur) ma przecież na imię Jason (czyli po polsku Jazon) i wszystko układa się tak, jak w micie o Argonautach (tak wiem, Minotaura tak naprawdę zabił Tezeusz, ale nie czepiajmy się szczegółów, ok?).

Oczywiście przymknęłabym oko na te wszystkie nieścisłości, gdyby główny bohater i jego pomocnicy byli ciekawymi postaciami, a ich przygody - czymś naprawdę niezwykłym i wciągającym. Ale nic takiego nie miało miejsca. Serial ewidentnie chciał być super, ale robił to tak jakby na siłę. A ja podczas oglądania tych kilku odcinków wynudziłam się, jak mops. I po prostu nie miałam najmniejszych chęci na dłużej zadomowić się w Atlantydzie. Co jest w sumie przykre, bo jak już pisałam - serial zapowiadał się naprawdę ciekawie.

Moja ocena: 2/5


Agents of S.H.I.E.L.D.

Wiem, że jestem w mniejszości, ale lubię tą produkcję! I wydaje mi się ona dużo lepsza od wspomnianej wyżej Atlantydy. Dlaczego? Bo kibicuję prawie wszystkim bohaterom. Lubię ich i dzięki temu przymykam oczy na pewne nieścisłości w fabule. A poza tym, wspomnianych nieprawidłowości jest tutaj moim zdaniem znacznie mniej, niż w wielu innych produkcjach. I gdy już się takie pojawiają, zawsze można je wyjaśnić prostym stwierdzeniem, że to komiksowe uniwersum i nie wszystko musi w nim być realistyczne.

Moja ocena: 4/5


Almost Human

Tutaj też sprawy mają się dobrze. Główni bohaterowie radzą sobie świetnie. Scenarzyści mają poczucie humoru, ale potrafią też zaprezentować zagadnienia nieco poważniejsze. Przykładowo odcinek, w którym jakiś szaleniec urządził w internecie reality show, w którym zabijał innych ludzi, i robił to tylko i wyłącznie dla dużej ilości widzów - w pewnym sensie przypominał Black Mirror, choć oczywiście w dużo mniej mrocznej i bardziej rozrywkowej formie.

Przy czym ponieważ serial jest typowym proceduralem, raczej nie ma co się nad nim rozwodzić. Ot, oglądanie każdego odcinka przynosi sporo zabawy, ale nic więcej.

Moja ocena: 5/5


Castle

Scenarzyści chyba zapadli w jakiś zimowy letarg, bo serial nieco przynudza. Dodatkowo mocno wkurzył mnie odcinek z podpalaczem. Nie lubię bowiem sytuacji, w których pomocników głównych bohaterów (czyli w tym wypadku Ryana i Esposito) stawia się w sytuacji zagrożenia życia i do samego końca igra z widzem „zginą, czy nie zginą, oto jest pytanie?” Czemu mnie to tak denerwuje? Bo z jednej strony oczywiście trzyma się kciuki za te postaci. Ale z drugiej - przez cały czas człowiek zastanawia się, czy scenarzyści będą mieli dość jaj, by uśmiercić takich bohaterów. Gdy więc w tym przypadku na końcu nastąpił jednak happy end, z jednej strony odetchnęłam z ulgą, ale z drugiej - czułam pewnego rodzaju rozczarowanie. Bo wszystko skończyło się tak, jak powinno, nie było żadnych niespodzianek. A skoro tak, to po co to wszystko? Czyżby twórcy serialu chcieli pokazać, że niczym bogowie, mogą decydować o życiu i śmierci bohaterów, ale tym razem postanowili okazać łaskę i nikogo nie uśmiercić? Takie właśnie odniosłam wrażenie i strasznie mi się to zagranie nie podobało.

Moja ocena: 3/5


Good Wife

Ten serial też zaliczył świąteczny przestój. Czyli odcinki były dużo gorsze, niż wcześniej. Ogólnie - więcej ciekawych rzeczy działo się w związku z Florrickiem, niż jego żoną. Nie licząc już tego, że elementy, które na początku sezonu prezentowały się świetnie, teraz zaczynają mnie powoli nużyć, wręcz irytować. Mam tutaj na myśli przede wszystkim nieustającą wojnę Alicii i Willa Gardnera. Bo każdy odcinek opiera się przez to mniej więcej na tym samym schemacie: kłócą się i dogryzają sobie nawzajem, ale koniec końców Alicia wygrywa.

Niemniej jednak, mimo wszystko serial ogląda się bardzo dobrze. I liczę na to, że na wiosnę produkcja wyjdzie z letargu i wróci do dawnej, wspaniałej formy.

Moja ocena: 4/5


Klondike

Teraz dam wam powód do śmiechu i napiszę, jak bez znajomości treści tej produkcji, tylko na podstawie jej tytułu oraz plakatu gdybałam, o czym mogłaby ona opowiadać. Zobaczyłam więc taki poster i pomyślałam, że będzie to serial sensacyjny, prawdopodobnie z detektywem w roli głównej. Potem z całego tytułu rzuciła mi się w oczy pierwsza sylaba „klon”, która natychmiast wywołała lawinę domysłów: niedaleka przyszłość, może główny bohater jest klonem? Albo żyje w mieście klonów i on, jako jedyny nie jest sklonowany. Ale trzyma w dłoni pistolet i wygląda na dość zdesperowanego i nieco zastraszonego - może więc zostanie posądzony o morderstwo, którego nie popełnił i niczym Harrison Ford w Ściganym będzie starał się jednocześnie dowieść swojej niewinności i znaleźć prawdziwego zabójcę, który na końcu okaże się jego własnym klonem... I tak dalej, i tak dalej. Mam naprawdę bujną wyobraźnię, więc w czasie zaledwie kilku sekund, jakie minęły od zobaczenia posteru do włączenia serialu, w mojej głowie zrodziło się co najmniej kilka tego typu możliwych scenariuszy.

A potem - niespodzianka! Żadne tam klony i niedaleka przyszłość - serial opowiadał o poszukiwaczach złota na Alasce, pod koniec XIX wieku. Oczywiście nie strzeliłam wtedy focha i nie stwierdziłam: „nie ma klonów, to nie oglądam”. Wręcz przeciwnie, Klondike jeszcze bardziej mnie zainteresowało. Niestety moja ciekawość z każdą minutą, niczym śnieg na wiosnę, topniała coraz bardziej. I do końca produkcji dotrwałam tylko dlatego, bo wiedziałam, że ma ona jedynie trzy odcinki.

Zawiódł przede wszystkim główny bohater. Był on zupełnie nijaki. Nie potrafiłam mu kibicować, ani tym bardziej - przejmować się jego losem. Nie wiem, na ile winny jest tutaj odtwórca głównej roli Richard-Winter is coming-Madden, który był po prostu drewniany, a na ile reżyser, który pokierował aktorem właśnie w taki, a nie inny sposób. I jest to szczególnie dziwne dlatego, bo pozostali bohaterowie prezentowali się znacznie lepiej. Przykuwali moją uwagę, zdawali się być nietuzinkowi oraz naprawdę z krwi i kości. Aż chciało się dowiedzieć więcej na ich temat. Rzecz w tym że, no właśnie - byli drugoplanowi, więc ich czas ekranowy był mocno ograniczony.

Dlaczego jednak skupiam się tak bardzo na bohaterach, a nie samej historii? Bo ta także nie była zbyt wciągająca i opierała się na schemacie, który chętnie wykorzystują przede wszystkim produkcje opowiadające o postapokalipsie. Czyli że człowiek człowiekowi wilkiem, trzeba liczyć przede wszystkim na siebie, nóż w plecy może wbić ci twój najlepszy przyjaciel, natomiast z pomocą przyjść ten, po kim najmniej się tego spodziewałeś. W Klondike jest zupełnie tak samo, z tą różnicą, że zamiast świata zniszczonego przez wybuch bomby atomowej, hordy zombie lub inne paskudztwo, mamy gorączkę złota oraz mroźną Alaskę. Co więcej, klimat serialu jest bardzo ciężki i twórcy produkcji nie dali widzowi wielu lżejszych scen, pozwalających na złapanie oddechu. A te, jeśli już się pojawiały, były robione jakby na siłę, wciąż nieco na smutno.

Ogólnie więc wyprawa do Klondike była dla mnie bardzo ciężka. Przy czym nie twierdzę, że inni powinni się jej wystrzegać, gdyż jest to chyba jeden z tych seriali, który połowę widzów znudzi, a drugą połowę zachwyci. Ja jednak jestem zdania, że byłoby lepiej, gdyby produkcja opowiadała jednak o detektywie w futurystycznym świecie pełnym klonów.

Moja ocena: 2/5


Person of Interest

Dwuodcinkowy odcinek z cierpiącym na zaniki pamięci przyjacielem Harolda ze studiów - fantastyczny! Bardzo podobały mi się też flashbacki pokazujące przeszłość Fincha. I trochę mnie one zaskoczyły, bo myślałam, że wynalazca Maszyny będzie typem bardziej aspołecznym i nerdowatym. Tymczasem, pokazanie go jako całkiem normalnego, posiadającego przyjaciół nastolatka, było moim zdaniem świetnym i w pewnym sensie dość nietuzinkowym rozwiązaniem.

Nieco irytował mnie natomiast wątek Reesa. Ten cały foch z jego strony, pochmurność i tak dalej - ciężko było to oglądać. Rozumiem, czym było to wszystko spowodowane. Niemniej jednak - twórcy mogli jakoś inaczej pokazać żal Johna po stracie Carter. Na szczęście zakończenie ostatniego epizodu wskazuje na to, że już od następnego odcinka wszystko wróci do normy. Co za ulga!

Moja ocena: 4/5


Supernatural

Zbyt poważnie, za bardzo nudno. Jedynym jasnym elementem jest teraz Crowley (i jego teksty typu: „you're good, but I'm Crowley”). Tymczasem bracia i Castiel szwędają się po ekranie bez większego ładu i składu.

Żeby jednak nie było, że tylko marudzę - odcinek z Kainem był naprawdę świetny. Reszta niestety, już nie tak bardzo.

Moja ocena: 2/5



The Time of the Doctor (Czas Doktora)

Świat niby nie jest czarno-biały, jednakże fani Doctora Who niemal równo podzielili się na takich, którym ten odcinek się podobał oraz tych, którzy myślą zupełnie inaczej. Jeśli zaliczacie się do tej pierwszej grupy i chcecie utwierdzić w przekonaniu, że Time of the Doctor był świetnym zakończeniem przygód Jedenastego Doktora, polecam wam recenzję Ichaboda. Ja jednak mam na ten temat całkowicie odmienne zdanie. Przy czym - nie będę tutaj w żaden sposób odwoływać się do zalinkowanego filmiku, podważać słów jego autora i tak dalej (szczerze mówiąc, widziałam to wideo niedługo po tym, jak się ukazało i później już do niego nie wracałam - a ponieważ pamięć mam krótką, niezbyt potrafię sobie przypomnieć szczegóły jego treści).

Jednak zanim przejdę do recenzji, muszę wyjaśnić trzy istotne kwestie. Po pierwsze, pisząc „nie lubię Jedenastego”, nie mam wcale na myśli tego, że mam coś przeciwko Mattowi Smithowi. Przeciwnie uważam, że aktor spisał się w swojej roli bardzo dobrze, miał niezwykle trudne zadanie i wykonał je naprawdę znakomicie. Po drugie, pisząc „nie lubię Jedenastego”, mam na myśli, że nie podoba mi się to, co z serialem zrobił jego obecny głównodowodzący, czyli Steven Moffat. Jednakże - po trzecie - pisząc „nie lubię Jedenastego”, nie stwierdzam tym samym, że wszytko, co wyszło spod ręki Moffata jest złe. Bo niektóre przygody Jedenastego były całkiem niezłe. Ba, odcinek rocznicowy, na pięćdziesięciolecie serialu uważam za bardzo udany. I szczerze mówiąc, chyba także z powodu Dnia Doktora, podniosłam serialowi poprzeczkę bardzo wysoko, licząc na to, że Moffat w końcu wyczuł, jak powinno się pisać scenariusze do tej produkcji, i że ostatnia przygoda Jedenastego będzie czymś naprawdę niezwykłym oraz udanym. Być może więc także moje wygórowane oczekiwania sprawiły, że Czas Doktora tak mocno mnie rozczarował.

Nic nie zapowiadało jednak katastrofy, początek odcinka całkiem mi się podobał. Wigilijne problemy Clary, kościół golasów, miasteczko, w którym wszyscy mówią prawdę. A potem sprawy przybrały zły obrót. Przede wszystkim zupełnie nie pasowało mi to, że Doktor postanowił siedzieć w jednym miejscu przez 300 lat. Tak, rozumiem - to miało pokazać, że bohater dorósł, przestał uciekać i tak dalej. Ale to było moim zdaniem zupełnie do Doktora niepodobne. Bo dla mnie jest to postać niepokorna, która nie potrafi długo usiedzieć w jednym miejscu, której nie można uwięzić, i która, przede wszystkim, zawsze znajdzie wyjście nawet najbardziej beznadziejnej sytuacji. A tutaj Doktor zachował się zupełnie nie tak, jak powinien. Owszem, bronił mieszkańców miasteczka, w którym osiadł przed najeźdźcami. Poza tym jednak nie robił absolutnie niczego. Żadnej próby pokrzyżowania przeciwnikom ich planu, żadnego kombinowania. Ot, siedział i czekał aż umrze ze starości. Co było moim zdaniem zupełnie niedoktorowe.

Nie podobało mi się także to, co działo się w tym odcinku z Clarą. Dziewczyna została odesłana przez Doctora do swoich czasów, zupełnie tak samo, jak pod koniec pierwszej serii Rose. Z tą różnicą, że gdy Rose żegnała się z Dziewiątym Doktorem, było w tym sporo prawdziwych emocji. Tymczasem teraz - Clara i Jedenasty byli mi zupełnie obojętni. A potem Doktor odesłał Clarę do jej czasów jeszcze raz, używając dokładnie tego samego podstępu co wcześniej. Naprawdę? Czy scenarzystom skończyły się inne pomysły?!

Trzecią rzecz, którą uważam za minus tego odcinka, czyli powrót strasssnej sssceliny, skomentuję milczeniem, bo po prostu brak mi co do tego słów.

I wreszcie ostatnia kwestia - rozwiązanie polegające na tym, że Doktor tak naprawdę umarł ze starości, także mi się nie podobało. Bo było to zakończenie, którego nie życzyłabym żadnemu Doktorowi. Czemu? Ponieważ poprzednie wcielenia (pisząc poprzednie mam na myśli przede wszystkim Ósme, Dziewiąte i Dziesiąte, bo wcześniejszych przygód Doktora nie oglądałam, choć z tego, co wiem, innym regeneracjom też się coś takiego zdarzało) poświęcały swoje życie dla innych, czyniąc przy tym coś heroicznego. Tymczasem Jedenasty utkwił w jednym miejscu na 300 lat, zestarzał się, na koniec wygłosił patetyczną mowę na miarę prezydenta Stanów Zjednoczonych z katastroficznych filmów. I to wszystko. Szczerze mówiąc liczyłam na to, że choć pod koniec Jedenasty sprawi, że go polubię, że pomyślę „mimo wszystko będę tęsknić”. Bo przecież już nieraz w serialach lub filmach widziałam zbirów lub po prostu postaci niezwykle mnie irytujące, które jednak - gdy scenarzyści postanawiali się ich pozbyć, znikały z ekranu w sposób, który sprawiał, że było mi ich żal. A twórcom Jedenastego Doktora ta sztuczka się niestety nie udała.

Teoretycznie w tym tunelu powinno być światełko, iskierka nadziei. Powinnam krzyknąć „umarł król, niech żyje król”, zapomnieć o Jedenastym i cieszyć z nadejścia Dwunastego Doktora. Problem w tym, że za sterami TARDIS wciąż siedzi Moffat i to mnie martwi. Bo co z tego, że Doktor będzie nowy, jeśli będzie przeżywał dokładnie takie same przygody, jak jego poprzednik? A może nie? Zobaczymy jesienią, gdy serial wróci na antenę. I oczywiście trzymam kciuki za Petera Capaldi'ego. Choć jednocześnie wciąż martwię się o Moffata.

Moja ocena: 2/5


True Detective

Lubię filmy i seriale sensacyjne, których akcja dzieje się w latach dziewięćdziesiątych. W czasach, gdy nikt nie nosił przy sobie telefonu komórkowego, a wszystkiego nie dało się łatwo i szybko wyszukać w googlu. Lubię także produkcje z nietuzinkowymi bohaterami. Takimi, którzy nie są jednoznacznie czarno-biali. I gdy już wydaje się, że udało się ich w jakiś sposób poznać oraz zdefiniować, ci odkrywają przed nami nową cechę, która nas zaskakuje, ale jednocześnie nie jest efektem zbytniego kombinowania scenarzystów, tylko czymś, co rzeczywiście do danej postaci pasuje. I wreszcie: uwielbiam bohaterów mahonicznych - osoby piekielnie inteligentne, ale jednocześnie mocno popaprane, walczące z demonami przeszłości, które (postaci, nie ich demony) same do końca nie mogą się zdecydować, czy być po jasnej, czy może ciemnej stronie mocy.

True Detective zdaje się więc być serialem stworzonym specjalnie dla mnie. Produkcja dodatkowo posiada kapitalny klimat, świetną ścieżkę dźwiękową oraz piękne (choć często mocno niepokojące) zdjęcia. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko siąść przed ekranem i się zachwycać. I tak też robię, choć jednocześnie trochę się martwię. Bo to wszystko jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Wciąż mam w pamięci, jak rok temu podobnie zachwycałam się The Following, i jak potem z odcinka na odcinek byłam coraz bardziej rozczarowana.

Dlatego też, tym razem wstrzymuję się z ach i och-ami. Podoba mi się, ale jednocześnie nie chcę zapeszać. Zobaczymy, co będzie dalej.

Moja ocena: 5/5


A Styczniowym Serialem Miesiąca zostaje...


Sherlock

Sherlock

Sztuką dedukcji zapewne domyśliliście się, że w tym miejscu nie mógł się pojawić żaden inny tytuł, prawda?

Zabawna sprawa i może trochę wstyd się do tego przyznać, ale dopiero za sprawą Doctora Who udało mi się zarejestrować, że istnieje ktoś taki, jak Steven Moffat. A potem z wielkim zaskoczeniem odkryłam, że facet jest odpowiedzialny także za Sherlocka. No i właśnie Sherlock potwierdza moją tezę dotyczącą tego, że Moffat potrafi być fantastycznym twórcą, pod warunkiem jednak, że nie pracuje sam. A tak właśnie było w przypadku pierwszych czterech serii Doctora Who i tak samo jest także tutaj, gdzie Moffatowi pomaga Mark Gatiss (czyli kolejny twórca, którego nazwisko zaczęłam kojarzyć za sprawą Doktora). Mogę się założyć, że to właśnie Gatiss wybija Moffatowi większość „fantastycznych” pomysłów z głowy. Choć niewiadomą dla mnie pozostaje, czy pan Mark, niczym Mycroft manipuluje Moffatem tak, by ten myślał, że sam wymyślił pewne rzeczy, czy też nie owija w bawełnę i mówi z mostu „Steven, twój pomysł jest głupi, wymyśl coś lepszego”.

Zostawmy już jednak zarówno Moffata jak i Gatissa w spokoju, bo to nie oni są bohaterami tego miesiąca (to znaczy: nie bezpośrednio).


Ten sezon Sherlocka był zupełnie inny od dwóch poprzednich. Zakręconych zagadek kryminalnych było znacznie mniej, a akcja skupiała się dużo bardziej na prywatnym życiu bohaterów. Nie oszukujmy się - w przypadku większości innych produkcji, takie rozwiązanie oznaczałoby, że scenarzystom skończyły się pomysły, serial idzie na dno i że całość nie może skończyć się inaczej, jak tylko katastrofą. Ale THIS-IS-SHERCLOK! I twórcy serialu po raz kolejny udowodnili, że tam, gdzie inni mogą tylko polec - oni osiągają zwycięstwo.

Dla mnie zdecydowanie największym zaskoczeniem była Mary, czyli dziewczyna, a później żona Watsona. W pierwszej chwili, gdy ją zobaczyłam, byłam mocno przerażona, gdyż w pamięci miałam, jak postać ta prezentowała się w Sherlocku Holmesie Guy'a Ritchiego - czyli jako wredna baba, która Sherlocka nie lubi i robi wszystko, by nastawić Watsona przeciwko niemu. I która przy okazji zdawała się całkowicie do Watsona nie pasować. Tymczasem tutaj Mary okazała się być postacią zupełnie inną. Inteligentna, zabawna i przede wszystkim tak dobrze rozumiejąca, ile dla Watsona znaczy jego przyjaźń z Sherlockiem, że momentami sama starała się łagodzić konflikty pomiędzy tą dwójką.

Wydaje mi się, że niezwykle trudno jest wprowadzić do jakiegokolwiek serialu nowego bohatera, którego widz bardzo szybko nie tylko zaakceptuje, ale także pokocha. A Mary była właśnie taką bohaterką. Wystarczyło zaledwie kilka scen, by serial udowodnił mi, że do tanga nie trzeba dwojga - można też tańczyć w trójkę. Co prawda martwiłam się nieco, że Mary jest postacią zbyt wspaniałą, by mogła być do końca prawdziwa. I jak się okazało w trzecim odcinku - moje złe przeczucia okazały się słuszne. Choć znów, nie do końca. Spodziewałam się jakiegoś tragicznego zakończenia dla tej bohaterki, tymczasem zamiast tego otrzymałam happy end, który jednak nie był ani trochę sztuczny i cukierkowy, ale bardzo prawdziwy i po prostu pozytywny.

Skupiłam się na tej jednej bohaterce, bo pozostałe postaci wróciły dokładnie w takiej samej formie, w jakiej je znamy i kochamy. Przy czym i w ich przypadku twórcy ani razu nie przekombinowali - pokazywali bohaterów oraz ich reakcje na zaistniałe wydarzenia dokładnie tak, jak powinny one wyglądać. Dzięki temu, bez względu na to, jak bardzo dana postać byłaby zakręcona i oderwana od rzeczywistości - byłam w stanie w nią uwierzyć.

A skoro już przy wierze jesteśmy - niezwykle podobało mi się także to, że zagadka dotycząca tego, jak Sherlock ukartował własną śmierć, nie została do końca wyjaśniona. I że twórcy, ewidentnie puszczając oko do fanów serialu, przedstawili kilka różnych, możliwych rozwiązań, często mocno nawiązujących do tego, co spekulowali na ten temat wielbiciele Sherlocka.


Czy trzeci sezon miał jednak jakieś minusy? Zapewne tak i w internecie pewnie bez trudu znajdziecie długie listy tego, co w tej odsłonie Sherlocka się nie udało. Dla mnie jednak serial jest idealnym przykładem tego, jak działa magia kina: uwielbiam bohaterów, uwagę przyciąga wartka akcja, cieszą dialogi, zachwycają ujęcia, rozśmieszają inteligentne żarty - to wystarczy, bym wciągnęła się w oglądanie i nie zastanawiała, co w tym wszystkim może być nielogiczne lub też, gdzie twórcy popełnili błąd.

I tak naprawdę tylko dwie rzeczy nieco mnie rozczarowały. Przy czym właśnie - nie było to coś, co wywołało by u mnie facepalm lub sprawiłoby, że pomyślałam „koniec, nie oglądam dalej”. Tylko po prostu lekko wtedy westchnęłam, stwierdzając, że no cóż, myślałam iż zostanie to ciekawiej rozwiązane.

Pierwszą taką rzeczą był sposób, w jaki Sherlock rozprawił się z głównym łotrem tego sezonu. Bo było to moim zdaniem rozwiązanie zupełnie nie w stylu głównego bohatera. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że można to wyjaśnić podobnie, jak w przypadku Time of the Doctor: Holmes dorósł i postanowił zrobić coś zupełnie wbrew sobie, dla wyższego celu. Ale moim zdaniem jest to tłumaczenie nieco na siłę, bo całość można było rozwiązać inaczej, lepiej.

Drugą niepodobającą mi się rzeczą był natomiast (UWAGA, SPOILER!) cbjeóg Zbevnegl'rtb (Rot13). Przy czym w tym wypadku jest to rzecz, którą odebrałam zupełnie subiektywnie - nie lubię tej postaci i po prostu nie ucieszyło mnie, że wraca najbardziej irytujący element serialu.

Żeby jednak nie kończyć oceny Sherlocka negatywnie - skupmy się na jednym, kluczowym słowie z poprzedniego zdania: WRACA. Bo jak się okazuje, pomimo tego, że Cumberbatch i Freeman są teraz bardzo rozchwytywanymi aktorami, to jednak zabawy z Sherlockiem nie chcą porzucać. I jak głosi plotka - czekają nas jeszcze przynajmniej dwa sezony przygód wspaniałego detektywa. Oczywiście nie wiadomo, jak długo przyjdzie nam na nie czekać (na pewno co najmniej dwa lata). Ale nie oszukujmy się - w przypadku tej produkcji oczekiwanie jest równie ekscytujące, co oglądanie nowych odcinków.


Na koniec jeszcze jedna kwestia dotycząca Sherlocka. Być może już o tym wiecie, gdyby jednak było inaczej, to śpieszę donieść, że na planie trzeciego sezonu było bardzo rodzinnie. Mary została zagrała przez żonę Martina Freemana, natomiast w mamę i tatę Sherlocka wcielili się rodzice Benedicta Cumberbatcha.

Wiem, że niektórzy w internecie zastanawiają się, czy zatrudnianie w serialu członków rodziny jest fair. Mnie wydaje się jednak, że nie ma w tym niczego złego. I że co więcej - dobrze świadczy to zarówno o odtwórcach głównych ról w Sherlocku, jak i samej produkcji. Bo powiedzmy sobie szczerze: gdyby Cumberbatch nie dogadywał się dobrze ze swoimi rodzicami, a Freeman z własną żoną - zapewne nie zaproszono by tych osób na plan. Ale jednocześnie - gdyby atmosfera przy kręceniu Sherlocka nie była miła, aktorzy raczej nie chcieliby zrobić członkom swoich rodzin przykrości i prosić ich o występ w tej produkcji.

Jeśli więc o mnie chodzi, to nie mam nic przeciwko rodzinnemu obsadzaniu seriali lub filmów. Bo jeśli ma wyjść z tego coś dobrego - a w tym przypadku tak się właśnie stało - to jest to jak najbardziej dobre i słuszne rozwiązanie.


źródła obrazków: keepcalm-o-matic.co.uk, hypable.com, collider.com.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...