oraz inne związane z tym tematem głupoty

wtorek, 24 lipca 2012

Aktorzy - nie tylko gwiazdorzy:
William Fichtner

Są aktorzy, których kojarzymy przede wszystkim z ich imienia i nazwiska. Nieważne, czy zagrają rycerza w lśniącej zbroi, spragnionego ludzkiej krwi kosmitę, czy też przeciętnego człowieczka - my widzowie zawsze powiemy, że oto jest Clint Eastwood, Samuel L. Jackson lub inny Bruce Willis. Ich przeciwieństwem są aktorzy, którzy zawsze będą kojarzeni tylko i wyłącznie z jedną rolą. Bo czy ktoś, poza prawdziwymi fanami potrafi powiedzieć, jak nazywali się odtwórcy ról MacGyvera, Kevina samego w domu i Luka Skywalkera?

Gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnościami swoje miejsce znajdują aktorzy charakterystyczni. Ludzie, których przeciętny widz nie potrafi ani nazwać z imienia, ani powiązać z konkretnym tytułem filmu. Ale paradoksalnie to właśnie oni najczęściej przykuwają naszą uwagę, przemykając gdzieś, na drugim planie. Po wyjściu z kina sprawdzamy ich nazwiska w internecie, ale potem jakoś o nich zapominamy. Do czasu, gdy przypadkiem znów nie ujrzymy produkcji z ich udziałem i nie zaczniemy się głowić, gdzie wcześniej widzieliśmy tego kolesia.

Takim właśnie aktorem charakterystycznym jest też William Fichtner. A ponieważ już jutro będę mogła zobaczyć jego nową (znów drugoplanową!) rolę w Wrong, postanowiłam napisać kilka słów na jego temat. Oraz uświadomić wam, jak wiele filmów z jego udziałem widzieliście i jak często wcielił się on w postaci, które na pewno podczas oglądania przykuły waszą uwagę.


Kontakt

Lubię ten film. Bo mówi o kosmitach, bez pokazywania latających spodków. I gdyby ludzkość kiedykolwiek miała nawiązać kontakt z obcą cywilizacją wierzę, że mogłoby to wyglądać właśnie tak, jak tutaj. Z drugiej strony, mimo dość racjonalnego podejścia do tematu, w Kontakcie wciąż jest coś fantastycznego, co sprawia, że możemy się tym dziełem zachwycić równie mocno, jak Gwiezdnymi Wojnami i innymi, bardziej kosmicznymi produkcjami.

Ponadto Kontakt jest jednym z tych filmów, który mimo, że zobaczyło się już kilka razy - wcale się nie nudzi. Ale jednocześnie, zawsze gdy go widzę, wzdycham jakoś tak ciężko. Bo szkoda, że Robert Zemeckis nie kręci już takich fajnych rzeczy.


Moja ocena: 5/5

William Fichtner w tym filmie: Zagrał niewidomego astronoma Kenta Clarka. Jeśli komuś z was imię bohatera wydaje się dziwnie znajome - nie myli się. Twórcy filmu nazwali tą postać po Clarku Kencie, czyli Supermanie.

Wróćmy jednak do Fichtnera. Bill lubi żartować, że to pierwszy film w przypadku którego nie dostał roli na zasadzie „inny aktor zrezygnował, więc zatrudnimy ciebie... aha, zdjęcia zaczynają się jutro”. Facet miał więc czas by gruntownie przygotować się do zagrania swojej postaci. I odwalił kawał dobrej roboty. Nie zasłaniał oczu okularami przeciwsłonecznymi i patrzył w taki sposób, że - gdy po raz pierwszy obejrzałam ten film - byłam święcie przekonana, że w Kenta wcielił się ktoś, kto naprawdę nie widzi.

Dodatkowo Fichtner sprawił, że postać astronoma wydaje się w pewnym sensie krucha, wręcz eteryczna. Jest takim dobrym duchem, który wspiera główną bohaterkę.


Armageddon

Dzielni jankesi ratują ludzkość. Znowu. A wszystko w rytmie piosenek Aerosmith i z obowiązkową, flagą USA powiewającą w tle. Ale całe te amerykańskie starania na nic, bo z filmowej ekipy zawsze najbardziej lubiłam ruskiego astronautę (którego, tak na marginesie, też zagrał Amerykanin).

Film się nie zestarzał, to mu trzeba przyznać. Nawet efekty specjalne nie trącą myszą. Ale to chyba dlatego, że w 90% przypadków postawiono na solidną scenografię i prawdziwe wybuchy, a nie greenbox. Ba, zdjęcia kręcono na terenie NASA, aktorzy nosili prawdziwe kombinezony kosmiczne i specjalnie na potrzeby filmu w kosmos wystartował prom kosmiczny. Znów muszę więc westchnąć sentymentalnie, że dziś już nikt nie kręci filmów z takim rozmachem. A szkoda.


Moja ocena: 4/5

William Fichtner w tym filmie: Jest dowódcą promu kosmicznego. Twardszy od samego Bruca Willisa. I nic dziwnego, bo w końcu grana przez niego postać nosi nazwisko Sharp. A osobom, które wciąż nie kojarzą tej postaci, podpowiem, że to ten drań, który chciał wysadzić głowicę nuklearną przed czasem. Ale potem na szczęście zmienił zdanie.

Cieszę się, że Fichtner nie zgubił się w tłumie innych, bardziej rozpoznawalnych hollywoodzkich celebrytów. Fajnie, że w trakcie zdjęć mógł przywdziać strój prawdziwego astronauty. I tak, lubię graną przez niego postać. Ale nie aż tak bardzo jak ruskiego kosmonautę.


The Settlement (Polisa)

Teraz dla odmiany film, o którym nikt z was prawdopodobnie nie słyszał. Nie do ściągnięcia z sieci, ale do kupienia na zagranicznych aukcjach. I kilka razy emitowali go na kablówce, o jakiejś strasznie później porze.

Straszna szkoda, że to takie zapomniane dzieło, bo film jest niegłupi, żartobliwy, ma świetny scenariusz i naprawdę niezłą obsadę aktorską. Historia jest dość prosta. W latach osiemdziesiątych dwóch kolesi zarabiało pieniądze, wypłacając ludziom cierpiącym na AIDS i inne straszne choroby 1/4 ich polisy na życie, jeszcze za ich życia. A po śmierci swoich klientów, spryciarze zgarniali resztę sumy ich ubezpieczenia. Interes się kręcił, a główni bohaterowie szybko bogacili. Aż do czasu, gdy nastały lata dziewięćdziesiąte i lekarze odkryli metody pozwalające znacznie przedłużyć życie śmiertelnie chorym ludziom. Nasi bohaterowie stanęli na skraju bankructwa. I gdy już myśleli, że to koniec, na horyzoncie pojawiła się szansa, na łatwy zarobek. Reszty nie zdradzę, bo może kiedyś uda się wam obejrzeć film i dowiecie się, co było dalej.


Moja ocena: 5/5

William Fichtner w tym filmie: To jedna z niewielu produkcji, w których Bill gra pierwsze skrzypce. Co prawda ekran musi dzielić z Johnem C. Reillym, ale to nic, bo panowie tworzą razem wspaniały duet.

I w tym miejscu się zatrzymam. Choć tak naprawdę to chciałabym się rozpisać bardziej. Bo zarówno na temat granej przez Fichtnera postaci, jak i o samym filmie możnaby długo pisać. Ale tak mi trochę głupio rozprawiać o czymś, na temat czego wy nie macie zielonego pojęcia. Umówmy się więc tak. Jeśli kiedyś zauważę, że film znów leci w telewizji, lub jakiś uczynny pirat przypadkiem wrzucił go do sieci, dam wam znać, że Polisa jest do obejrzenia. A potem naprawdę zrobię oddzielny post o filmie ze świadomością, że wy - moi drodzy czytelnicy - będziecie wiedzieli, o czym piszę.


Black Hawk Down (Helikopter w Ogniu)

Lubię ten film z jednego, prostego powodu. Pokazywał jak naprawdę wygląda chaos panujący na wojnie. W innych produkcjach zazwyczaj mamy głównego bohatera, który dzielnie walczy z wrogiem, jednocześnie w cudowny sposób uchylając się przed pociskami nieprzyjaciela, podczas gdy inni w tym czasie padają jak muchy. Przy czym ci pozostali pechowcy to zazwyczaj statyści, których losem zbytnio się nie przejmujemy.

W Black Hawk Down sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Nie ma głównego bohatera, każdy z walczących jest tak samo ważny. Owszem, możemy spróbować skupić się na jednej postaci i przez jej pryzmat śledzić całą historię. Ale wybrany przez nas żołnierz szybko zgubi się w tłumie. Bo w mundurach, z goglami na oczach i hełmami na głowach - wszyscy wojacy wyglądają podobnie. A gdy już wejdzie się w wir wojny nie wiadomo kto do kogo tak naprawdę strzela, kto został ranny, kto zginął, a kto przeżył. I właśnie ten chaos sprawia, że Helikopter w Ogniu to naprawdę świetny film.


Moja ocena: 5/5

William Fichtner w tym filmie: Biegał, strzelał i starał się przekrzyczeć huk wybuchających granatów. Jednocześnie jednak jego postać pokazano też z mniej wojowniczej strony. Moja ulubiona scena to ta, w której grany przez Fichtnera sierżant Sanderson korzystając z chwili ciszy podczas wojennej zawieruchy, pije kawę razem z innym żołnierzem. Niby prosty, rodzajowy obrazek, ale jednak zapada w pamięć.

Z ciekawostek napiszę jeszcze, że przed rozpoczęciem zdjęć do filmu Bill wziął udział w specjalnym, zorganizowanym dla aktorów szkoleniu wojskowym. Nauka nie poszła w las, bo do tej pory Fichtner grając jakąkolwiek uzbrojoną postać, trzyma broń w bardzo profesjonalny sposób. I w porównaniu z innymi aktorami, wygląda jak osoba naprawdę znająca się na rzeczy.


What's the Worst That Could Happen?

W tym przypadku napiszę krótko: to bardzo kiepski i cholernie głupi film. Nie jest to co prawda najgorszy tytuł w filmografii Fichtnera, ale mimo wszystko nie warto tracić czasu na jego oglądanie.


Moja ocena: 1/5

William Fichtner w tym filmie: Dlaczego więc wspominam o tej produkcji? Bo akurat William wypadł tutaj nad wyraz dobrze. I jest to jedna z jego ciekawszych (albo prędzej: dziwaczniejszych) kreacji aktorskich. Z resztą, co tu dużo mówić, popatrzcie sami:




Chumscrubber (Miłego Dnia?)

Jeden z moich ulubionych filmów tak w ogóle. Ale to chyba dlatego, że doskonale rozumiem rozterki głównego bohatera. I to, jak bardzo chłopak stara się nie stracić głowy, w zwariowanym świecie, w jakim przyszło mu żyć.

Dyskutowałam kiedyś z przyjaciółką na temat naszej polskiej Sali Samobójców. I stwierdziłam wtedy, że film moim zdaniem nie był zły, ale Chumscrubberowi nie dorastał do pięt. Koleżanka jednak Chumscrubbera nigdy wcześniej nie widziała. Zaproponowałam więc, by wpadła kiedyś do mnie w odwiedziny i obejrzała film. Tak też się stało. I Chumscrubber zrobił na niej naprawdę duże wrażenie. A potem dyskusję na temat Sali Samobójców podjęłyśmy jeszcze raz i ostatecznie doszłyśmy do wniosku, że dzieło to bardzo różni się od Chumscrubbera i trudno obydwa te filmy ze sobą porównywać. Bo tak naprawdę obie produkcje są naprawdę dobre. Przy czym, jeśli chodzi o mnie, wciąż nie zmieniam zdania i nadal uważam, że Sala Samobójców mimo wszystko Chumscrubberowi do pięt nie dorasta.


Moja ocena: 6/5

William Fichtner w tym filmie: To chyba jedyny przypadek w którym postać grana przez Fichtnera jest mi zupełnie obojętna. Bill co prawda jak zawsze pod względem aktorskim spisał się świetnie. I cieszę się, że pojawił się w tej produkcji. Ale jego bohater, choć dość nietuzinkowy, na tle innych, dużo bardziej zakręconych postaci wypadł po prostu zwyczajnie.


The Moguls/The Amateurs

Kolejny fajny tytuł, który jakoś nie zdobył szerokiego grona fanów. A szkoda, bo historia jest przewrotna (mieszkańcy małego, amerykańskiego miasteczka postanawiają nakręcić wspólnie film porno), ale jednocześnie zaprezentowana w sposób bardzo sympatyczny i mądry. Tak sobie myślę, że być może dzieło to nie zdobyło uznania, bo nie pokazano na nim ani kawałka tego, co zazwyczaj widać w filmach dla dorosłych. Ech, szkoda.

Jeśli będziecie mieli możliwość, to obejrzyjcie sobie zarówno Mogulsów (że tak pozwolę sobie spolszczyć ten tytuł), jak i krótki film dokumentalny pokazujący, jak wszystko było kręcone. Naprawdę polecam!


Moja ocena: 5/5

William Fichtner w tym filmie: Grany przez Fichtnera Otis jest postacią dość niejednoznaczną. Trochę głupkowaty, ale też często miewający naprawdę genialne pomysły. Wielki miłośnik kobiet. Przede wszystkim jednak - bohater dość dziwaczny (tylko, kto w tym filmie jest całkowicie normalny?), ale jednocześnie - niezwykle sympatyczny.

Nie jest to film, w którym Bill szczególnie wykazuje się swoim talentem aktorskim. Ale miło jest faceta zobaczyć u boku innych, dość znanych filmowych gwiazd.


Drive Angry

Obejrzałam film w kinie, i się zachwyciłam. Potem dorwałam gdzieś w internecie piracką wersję nakręconą komórką i też nie miałam żadnych zastrzeżeń. Ale to chyba dlatego, że całość wyglądała jak nagranie z kasety znalezionej w starej, opuszczonej wypożyczalni wideo, którą zniszczyło trzęsienie ziemi, powódź i huragan. Taki film klasy D z szalonych lat osiemdziesiątych. Później jednak zaopatrzyłam się w wersję HD i z żalem stwierdziłam, że gdy obraz jest wyraźny i ostry, to nagle zaczyna się dostrzegać wszystkie wady Drive Angry. A tych jest niestety naprawdę sporo.

Film nie odniósł sukcesu, bo był skierowany do dorosłych widzów. Wszak gołe panie, hektolitry krwi i przekleństwa w co drugiej scenie za nic nie zaliczają się do kategorii PG-13. A to niedobrze, bo reszta scenariusza idealnie przemówiłaby właśnie do tej najmłodszej grupy odbiorców. Dzieciaki bawiłyby się na tym filmie równie dobrze, jak na Transformersach. Ale widzów dorosłych niestety już nie cieszą takie rzeczy.


Moja ocena: 2/5

William Fichtner w tym filmie: Rządzi i miażdży konkurencję. Jego Księgowy jest jedynym wartym uwagi elementem w całej produkcji. Wszystko w tej postaci jest niezwykłe. Począwszy od tego, jak się porusza i mówi, a skończywszy na jego sposobie postępowania z napotkanymi ludźmi.

Trochę jak Śmierć u Terry'ego Pratchetta - nie jest bohater zły. On po prostu perfekcyjnie wykonuje swoją robotę. I choć pochodzi z piekła, to tak naprawdę jest w nim więcej dobra, niż w większości ludzi, których spotyka.

Gdyby twórcy filmu chcieli ponownie wskrzesić głównego bohatera i nakręcić Drive Angry 2, byłabym temu przeciwna. Bo szkoda kliszy na takie głupoty. Gdyby jednak taki sequel opowiadał głównie o losach Księgowego - wtedy odwrotnie, byłabym jak najbardziej na tak. Przy czym żadna kontynuacja raczej nie powstanie, bo Drive Angry był dość dużą klapą finansową i raczej nikt nie okaże się aż tak szalony, by wyłożyć kasę na drugą część. A ja wciąż nie wiem, czy cieszyć się z tego powodu, czy może rozpaczać.




Po premierze Drive Angry Fichtner zniknął na jakiś czas z medialnego radaru. Nie lenił się jednak, tylko pracował przy produkcjach, których premiery dopiero się zbliżają. Bo Wrong to dopiero początek. W listopadzie powinien pojawić się następny nowy film z Williamem. A jeśli końca świata nie będzie i nastąpi rok 2013, to wraz z nim do kin wejdzie kilka kolejnych produkcji z jego udziałem. I uwierzcie mi, na temat niektórych z nich będzie naprawdę głośno.

A na koniec wspomnę o jeszcze jednej, chyba najważniejszej rzeczy. Mianowicie William Fichtner jest prawdziwym aktorem, a nie celebrytą. Plotkarskie gazety o nim nie piszą, a paparazzi go nie fotografują. Bo facet żyje w normalny, zupełnie niehollywoodzki sposób. I właśnie za to cenię tego gościa najbardziej. A przy okazji oczywiście za to, że Fichtner jest dobrym aktorem, żadnej roli się nie boi i przed kamerą zawsze wypada świetnie. Nawet, gdy w filmie musi zmierzyć się z kukiełką.


2 komentarze:

  1. Fichtnerrrrrrrrrrrrrrrrr jak właściwie wymawiać jego nazwisko? Lektor wczoraj na AXN mówił: Ficzner, ale na pewno nie tak (bo musiałby się nazywać Fitchner). Amerykanie wymawiają jako Fikner, a on sam? Ja mówię zwykle Fyśtna', bo to niemieckie nazwisko.
    BTW mam nadzieję, że oglądasz Crossing Lines na AXN. I tak, ja też zaczęłam swoją przygodę od Kontaktu. I nie, nie uważam, żeby miał głupią rolę w Sądnym Dniu - dla Tardio dałabym się pokroić! Szkoda, że nie wspominasz o Dziewięciu Kobietach, gdzie Fichtner zagrał epizodyczną rolę głuchoniemego. Ślicznie migał!

    Zapraszam na mój blog: migrenamalejmuchy@bloog.pl Czasem coś tam o nim piszę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, zawsze miło mi poznać kogoś, kto też lubi Fichtnera! :)

      @właściwie wymawiać jego nazwisko?
      Bill wymawia swoje nazwisko Fikner (i kiedyś w wywiadzie wspominał, że niemiecka wymowa jest niewłaściwa).

      @nie uważam, żeby miał głupią rolę w Sądnym Dniu
      Ja też tak nie uważam. ;)

      @Szkoda, że nie wspominasz o Dziewięciu Kobietach
      Och, nie wspomniałam o wielu produkcjach, w których Fichtner się pojawił, a które widziałam. Gdybym wymieniła wszystkie, ten wpis byłby stanowczo za długi. ;)

      @mam nadzieję, że oglądasz Crossing Lines
      Nie, nie oglądam. Już widziałam.
      http://dyrdymaly-fs.blogspot.com/2013/09/wakacyjne-szalenstwo-serialowe.html
      (tylko może nie czytaj, bo w środku mogą być spoilery)

      Pozdrawiam!

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...