oraz inne związane z tym tematem głupoty

czwartek, 1 sierpnia 2013

Tydzień z Doctorem Who:
Jedenasty Doktor

Fani Doctora Who dzielą się na trzy obozy: jedni uważają, że pierwsze cztery serie były lepsze, drudzy bardziej cenią sezony od piątego wzwyż, a całej reszcie jest wszystko jedno. Ja, stety bądź niestety, zaliczam się do tej pierwszej grupy. Dlatego też dzisiejszy wpis będzie próbą wyjaśnienia wam, dlaczego Jedenastego Doktora nie pokochałam tak bardzo, jak jego poprzednich wcieleń.


Duży kredyt zaufania i jeszcze większe oczekiwania

Regeneracja chyba zawsze była traumatycznym przeżyciem dla widzów Doctora Who. I za każdym razem powodowała mieszane uczucia. Bo z jednej strony chciałoby się krzyknąć „umarł król, niech żyje król”, ale z drugiej - podświadomie do nowego Doktora zawsze czuło się niechęć, bo wszak był on tym, który w pewnym sensie zabił swojego poprzednika, czyli bohatera, którego zdążyło się już pokochać.

Oczywiście Matta Smitha, czyli Jedenastego Doktora, nie przyjęłam z otwartymi ramionami. Ale pomyślałam sobie „Hołka, wyluzuj, Tennanta też na początku nienawidziłaś, a teraz masz nawet plakat z jego podobizną zawieszony na ścianie”. Dlatego też naprawdę, z całych sił starałam się do nowego Doktora przekonać. Zwłaszcza, że w internecie na temat „Jedenastego” naczytałam się wiele dobrego. Niemal wszyscy autorzy recenzji oraz artykułów, na które się natknęłam twierdzili, że Tennant był ok, ale to, co w serialu działo się później, było znacznie lepsze.

Niestety, kolejne odcinki mijały, a mnie oglądanie nowych przygód Doktora wciąż nie sprawiało tak dużej radości, jak śledzenie losów jego poprzedniego wcielenia. Przy czym problemem wcale nie był tutaj Matt Smith, gdyż ten spisywał się całkiem nieźle (choć moim zdaniem nie tak dobrze, jak Tennant), ale ogólnie, cała nowa forma serialu.


Za wiele tego nowego

W piątej serii Doctora Who zmieniło się absolutnie wszystko: nowy Doktor, nowy śrubokręt soniczny, nowe wnętrze TARDIS, nowa towarzyszka, nowy szef całej produkcji, ba - nawet nowe napisy początkowe oraz logo serialu.

Twórcy oddzielili się od poprzednich wydarzeń grubą kreską. Częściowo rozumiem to działanie - chciano do oglądania serialu zachęcić tych, którzy nie robili tego wcześniej oraz osoby, którym z jakiś powodów nie podobała się dotychczasowa forma Doctora Who. Poza tym taki restart nie był zupełnie nowym zjawiskiem, bo podobny zabieg zastosowano już kilka razy wcześniej, gdy serial był kręcony w XX wieku. Wydaje mi się jednak, że takie postępowanie nie było do końca fair w stosunku do fanów Dziewiątego i Dziesiątego Doktora. Zupełnie przekreślono bowiem to, co było wcześniej, nie dając takim osobom żadnego punktu zaczepienia.

Ja wszystkie przygody Doktora poznałam w niespełna miesiąc, a mimo to w świecie „Jedenastego” czułam się zagubiona. Zastanawiam się więc, jakie były pierwsze wrażenia tych, którzy z wcześniejszymi Doktorami zżywali się dłużej, na bieżąco oglądając pierwsze cztery serie.


Inna sprawa, że moim zdaniem nie wszystkie wprowadzone zmiany okazały się dobre. Przykładowo śrubokręt soniczny Dziewiątego oraz Dziesiątego Doktora swoim wyglądem przypominał długopis i dzięki temu jeszcze bardziej zdawał się być czymś niepozornym i niegroźnym, tymczasem śrubokręt Doktora Jedenastego swoim kształtem oraz wielkością dorównywał bajeranckiej, magicznej różdżce. I tym samym cały jego czar prysnął.

Podobnie sprawa miała się z wnętrzem TARDIS - wcześniej zaniedbanym i zdającym się być złożonym z przypadkowo dobranych, znalezionych gdzieś na śmietniku lub targu staroci elementów. Było w tym jednak coś urokliwego, klimatycznego i niespotykanego w innych produkcjach science-fiction. Natomiast nowy TARDIS wyglądem zbliżył się do typowego statku kosmicznego: chromowanego, błyszczącego, nieskazitelnie czystego i ślicznego. A jakby tego wszystkiego było mało - niektóre, z pokazywanych na ekranach pokładowych komunikatów - które wcześniej wyświetlane były w tajemniczym, kolistym języku Władców Czasu, teraz były prezentowane po angielsku. A przez to TARDIS jeszcze bardziej stracił na swojej niesamowitości.

Nawet nowe napisy początkowe oraz logo mi nie pasowały. Przy czym tutaj, nie potrafię wskazać dokładnie czemu. Na pewno nie podobała mi się zastosowana czcionka, która była cięższa i miała bardziej zbitą formę. A przez to pozbawiona była lekkości, jaką posiadało poprzednie logo.


Towarzysze nie zawsze dobrze dobrani

Żeby nie było: na początku bardzo lubiłam Amelię Pond. Twórcy serialu nie potrafili jednak wykorzystać potencjału drzemiącego w tej postaci i rozwijali ją w złym kierunku. A to sprawiło, że z czasem Amelia stawała się osobą coraz bardziej nudną. Dodatkowo dziewucha posiadała kulę u nogi w postaci swojego chłopaka, a później męża. Co prawda podziwiam scenarzystów za to, że zdecydowali się wprowadzić do serialu zakochaną parę, ale z drugiej strony, Dziewiąty Doktor powiedział kiedyś „I don't do domestic” i chyba miał rację, bo od piątej serii, w TARDIS z trzema osobami na pokładzie było zbyt tłoczno.

Nie będę się tutaj dłużej rozwodzić nad parą Pondów, napiszę jedynie, że gdy ta dwójka zniknęła z serialu w siódmym sezonie, nie tylko nie rozpaczałam z tego powodu, ale wręcz odetchnęłam z ulgą.


Do serialu wróciła też River Song, czyli żona Doktora, którą poznaliśmy w odcinku Silence in the Library. Ta postać dla odmiany była bardzo dobrze napisana. Podobało mi się także wyjaśnienie, skąd River się wzięła. Nie do końca kupiłam jednak przemianę, jaka nastąpiła w tej postaci (wydaje mi się, że ktoś, kto urodził się psychopatą, będzie nim przez całe życie). A poza tym Matt Smith zupełnie nie pasował mi do grającej River, dużo od niego starszej Alex Kingston. Wcześniej, pomiędzy Kingston i Tennantem czuło się chemię, byłam w stanie uwierzyć, że dwójkę granych przez nich bohaterów mogło łączyć jakieś głębsze uczucie. Natomiast pomiędzy Kingston i Smithem w ogóle takiego iskrzenia nie zauważałam.


Gdy w odcinku Asylum of the Daleks pojawiła się aktorka Jenna-Louise Coleman, pomyślałam sobie, że szkoda, iż jej rola była tylko epizodyczna, bo dziewucha pasowała do Doktora jak ulał. I chyba nie tylko ja odniosłam takie wrażenie, gdyż w połowie siódmej serii Coleman wróciła na stałe, zastępując państwa Pond. I tym samym stała się moim zdaniem najlepszą towarzyszką, jaka trafiła się Jedenastemu Doktorowi (wspanialszą nawet od River Song). Co prawda grana przez Jennę-Louise Coleman Clara była taką troszeczkę lepszą, bardziej szaloną i pozbawioną męża wersją Amelii Pond, ale to w żaden sposób mi nie przeszkadzało. Bo dziewucha przyniosła ze sobą powiew świeżości. Coś, co sprawiło, że oglądanie serialu zaczęło mi sprawiać dużo większą radość, niż wcześniej.


Straszna szczelina i inne potworne stwory

W Doctorze Who Russella T. Daviesa podobało mi się to, że każdy sezon posiadał jakiś spajający element. Było to jednak coś, czego nie dostrzegało się na pierwszy rzut oka. W pierwszej serii Bad Wolf, w drugiej Torchwood, w trzeciej Saxon, a czwartej - różne przepowiednie związane z Donną. Ale co ważne - to były ukryte detale, wplecione w resztę fabuły tak sprytnie, że nieraz, przy pierwszym oglądaniu, pozostawały niemal niedostrzegalne. A ich znaczenie było przed widzami odkrywane dopiero pod koniec każdego sezonu.

Co przyniósł nam natomiast piąty sezon? Wielką, straszną, świecącą szczelinę, która w prawie każdym epizodzie wymownie połyskiwała na jakiejś ścianie. I zawsze, przed napisami końcowymi następował najazd kamery na to straszne zjawisko, tak na wypadek, jakby widzowie nie zauważyli go wcześniej.

Przy Dziewiątym i Dziesiątym Doktorze wspominałam o tym, że twórcy serialu mieli do widzów szacunek, traktowali ich jak ludzi inteligentnych, którzy sami sobie potrafią dopowiedzieć niektóre rzeczy. Natomiast za sprawą Jedenastego Doktora i tej nieszczęsnej szczeliny poczułam, że scenarzyści mają mnie za idiotkę, której trzeba wszystko tłumaczyć, jak dziecku.


Wkurzało mnie także to, iż niektórzy przeciwnicy Doktora byli - przepraszam za określenie - z dupy wzięci. Kiedy wcześniej do serialu powracali Dalekowie albo Cybermani, ich pojawienie zawsze było w jakiś logiczny sposób tłumaczone. Czasem wystarczyło pojedyncze zdanie: jedna z kreatur przeżyła i odbudowała armię albo komuś udało się uciec z Pustki między wymiarami, do której Cybermani i Dalekowie trafili w finale drugiej serii. To była drobnostka, ale natychmiast rozwiewała wszystkie moje wątpliwości.

Natomiast w trakcie przygód Jedenastego Doktora, jego najwięksi przeciwnicy pojawiali się, ot tak, niewiadomo skąd, kiedy tylko to twórcom serialu pasowało.


Ofiarami scenarzystów padły także Płaczące Anioły. W trzeciej serii, w odcinku Blink postaci te zostały zaprezentowane dość ciekawie. Ale ich siła tkwiła głównie w tym, że po pierwsze było ich zaledwie kilka, a po drugie przez większość czasu nie było widać, jak te stworki się przemieszczają. Wszystko sprowadzało się do budowania napięcia polegającego na niewiedzy - zarówno bohaterów odcinka, jak i samego widza.

Pracujący przy Jedenastym Doktorze scenarzyści wpadli niestety na pomysł, żeby Anioły wykorzystać ponownie. I co zrobili? Zaserwowali nam ich całe chordy, ba - w Płaczącego Anioła zmienili nawet Statuę Wolności. Jak się jednak okazało, więcej wcale nie znaczyło lepiej. I tak, jak Blink jest jednym z ciekawszych odcinków Doctora Who w ogóle, tak późniejsze epizody z Aniołami są moim zdaniem jednymi z gorszych przygód Jedenastego Doktora.


Więcej akcji i mniej mądrości

Twórcy Jedenastego Doktora dostali od BBC dodatkową ilość gotówki. Dzięki temu mogli sobie pozwolić na większą ilość bajerów, lepsze efekty specjalne oraz masę innych rzeczy, o których twórcy wcześniejszych serii mogli tylko marzyć. I muszę przyznać, że czasem udało się im dzięki temu wykreować rzeczy naprawdę wspaniałe. Przykładowo do tej pory nie mogę wyjść z podziwu wizji świata z odcinka The Wedding of River Song, w którym wszystkie epoki historyczne istniały równocześnie.

Niestety dużo częściej w grę wchodziło chyba tylko to, by popisać się przed widzem, sprawić, by ten był pod wrażeniem, ale po za tym nie wywołać u niego żadnych innych emocji. Jedenastemu Doktorowi zaserwowano więc całą masę atrakcji: dinozaury na statku kosmicznym, cyborga na dzikim zachodzie, ryby pływające w powietrzu, jak w wodzie - długo jeszcze mogłabym wymieniać. Ale po obejrzeniu każdego z takich, naprawdę świetnych od strony wizualnej odcinków, wzruszałam ramionami. Bo ślicznie to wszystko wyglądało, ale co z tego?

I tutaj docieramy do sedna problemu, głównego powodu, który sprawił, że Jedenastego Doktora lubię mniej, od jego poprzedników. Otóż wcześniejsze serie były niczym książki Terry'ego Pratchetta - bawiły, ale jednocześnie skłaniały do myślenia. Russell T. Davies oraz Julie Gardner pilnowali, by serial był familijny, czyli dawał rozrywkę zarówno tym młodszym, jak i starszym widzom. A poza tym tworzyli takie postaci, z którymi łączyła mnie prawdziwa, emocjonalna więź. Tego wszystkiego zabrakło natomiast w piątym i późniejszych sezonach Doctora Who.


Fani Jedenastego Doktora mówią, że gdy głównodowodzącym serialu został Steven Moffat, cała produkcja dostała skrzydeł. Owszem, Moffat jest twórcą bardzo utalentowanym. I to spod jego pióra wyszły scenariusze do jednych z lepszych odcinków wcześniejszych sezonów Doctora Who: The Empty Child, The Girl in the Fireplace, Silence in the Library oraz wspomnianego już dzisiaj Blink. Warto tu wspomnieć także o tym, że to właśnie dzięki niemu powstał Sherlock.

Wydaje mi się jednak, że w przypadku Jedenastego Doktora, Moffatowi zabrakło kogoś, kto trochę by go przystopował, powiedział „napiszmy to trochę inaczej” albo „czegoś tu jeszcze brakuje”. Kimś takim był wcześniej Russell T. Davies. A później, bez niego Moffat zaczął za bardzo przesadzać, iść w niepotrzebne efekciarstwo, jednocześnie nie potrafiąc wywołać u widzów takich emocji, jak wcześniej Davies.


Z resztą emocje, to nie wszystko. Oglądanie przygód najnowszego Doktora bardzo często po prostu mnie nudziło. I to w kilku przypadkach do tego stopnia, że niektóre epizody wręcz przewijałam.

W poniedziałek wspominałam także o tym, że każdy odcinek był czymś niepowtarzalnym i niezapomnianym. Tego samego nie mogę niestety powiedzieć o piątej i późniejszych seriach. Bo tutaj wiele epizodów wyparowało mi z pamięci zaraz po ich obejrzeniu. I nawet zerkanie na ich opisy na IMDb nie zawsze pozwala mi przypomnieć sobie wszyskto. A serial obejrzałam niespełna miesiąc temu, więc to chyba świadczy samo przez się, że Jedenasty Doktor niestety nie był typem zapadającym w pamięć.


Ale, żeby nie było, że tylko marudzę

Nie myślcie sobie, że przygody Jedenastego Doktora w ogóle mi się nie podobały. Po prostu przypadły mi one do gustu mniej, niż losy Doktora Dziewiątego i Dziesiątego. I kto wie, może gdybym tych dwóch wcześniejszych Władców Czasu nie poznała, na „Jedenastego” spoglądałabym dużo przychylniej? Żeby więc nie było, że tylko zmieszałam najnowszego Doctora Who z błotem, na koniec kilka słów o odcinkach, które mi się podobały.


Vincent and the Doctor - gdzie Vincent, to Vincent VanGogh. Odcinek pięknie zrobiony od strony wizualnej. Wszystko wyglądało, jak z obrazów VanGogha. A i sam Vincent okazał się bohaterem bardzo sympatycznym, choć oczywiście mocno ekscentrycznym. Ale najbardziej w całym odcinku podobało mi się to, jak wytłumaczono szaleństwo VanGogha, który tak naprawdę nie był szurnięty, tylko po prostu widział więcej, niż inni ludzie (a nawet więcej, niż sam Doktor).


The Impossible Astronaut - Doktor umiera, Cisza nadchodzi, a my, widzowie zostajemy wrzuceni na głęboką wodę i tak naprawdę do końca nie wiemy, o co chodzi. Ale właśnie dzięki temu zabawa jest znakomita. I jakby tego wszystkiego było mało, w tym dwuczęściowym odcinku gościnnie wystąpił Mark Sheppard - aktor, który (o czym wspominałam choćby tydzień temu, przy okazji Battlestar Galactiki) swoim pojawieniem się zawsze sprawia, że dobre produkcje stają się znacznie lepsze.


The Doctor's Wife - kim jest żona Doktora? Czy to River Song? Nie, to TARDIS w ludzkiej skórze. Epizod napisany przez Neila Gaimana i nakręcony w stylu Tima Burtona. Czy mogłoby być coś cudowniejszego? Chyba nie.


Czy coś jeszcze? Nie, to chyba wszystko. Więcej ciekawych odcinków naprawdę nie jestem sobie w stanie przypomnieć.

Być może fani Jedenastego Doktora (jeśli tak owi czytają ten wpis) powiedzą, że jestem niesprawiedliwa, wciąż zauroczona Tennantem i przez to uprzedzona do Matta Smitha. A co za tym idzie - że nie potrafię dostrzec piękna nowej odsłony Doctora Who z powodu własnego uporu oraz zaślepienia.

No dobrze, może - jak z resztą sama napisałam nieco wyżej - jest w tym trochę racji. Ale dla poparcia swojej tezy, że Dziesiąty Doktor jest lepszy od Jedenastego, chciałam odnieść się do Googla. Albo dokładniej - Google Grafiki. A co ten nam wyświetli, jeśli zapytamy go o Doctora Who? Jedenasty Doktor wygra, gdy weźmiemy pod uwagę ilość oficjalnych zdjęć promocyjnych, posterów oraz tapet. Jeśli jednak przyjrzymy się twórczości fanów, okaże się, że przeważają tutaj prace z Dziesiątym Doktorem w roli głównej. I mam tutaj na myśli nie tylko mniej lub bardziej udane fan-arty, ale także demoty, memy oraz różnego rodzaju grafiki wykorzystujące ciekawe teksty oraz sceny z serialu.

Ja bowiem mogę się mylić. Ale internauci z całego świata zdają się potwierdzać to, co chciałam wam udowodnić w dzisiejszym wpisie. Czyli, że Doktor jest tylko jeden. A imię jego Dziesięć, a nie Jedenaście (lub czterdzieści i cztery).



Tydzień z Doktorem - pozostałe wpisy:

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...