oraz inne związane z tym tematem głupoty

poniedziałek, 14 października 2013

Ogólnie Rzecz Ujmując:
Wydanie nowe, poprawione.
Czyli czy tworzenie remake'ów filmów i seriali ma sens?

Filmowanie nowych wersji starych produkcji nie jest niczym nowym. Jednakże ostatnimi czasy - podobno z powodu kryzysu - kino i telewizja coraz chętniej sięgają po używane już wcześniej scenariusze filmowe. Do tej pory nie miałam z tym większych problemów. Co prawda takie odgrzewane kotlety czasem smakowały lepiej, a czasem gorzej, ale nigdy nie zastanawiałam się nad sensownością samego ich serwowania.

Ale kilka dni temu przeczytałam newsa o remake'u pewnego dość świeżego serialu i to sprawiło, że zaczęłam rozkminiać, czy tworzenie takich nowych wersji jest uzasadnione, czy może zupełnie zbyteczne, wręcz godne potępienia. I co więcej: jaki cel może przyświecać twórcom takich produkcji (poza chęcią zarobienia)?


Ocalić od zapomnienia

Jeszcze kilka lat temu jakoś nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak szybko dzieła popkultury ulatują z pamięci masowej. Z tego powodu nie rozumiałam na przykład dlaczego Peter Jackson, będący wielkim fanem King Konga, postanowił nakręcić nową wersję filmu o wielkiej małpie. Myślałam wtedy „kurcze, gdybym ja uwielbiała jakiś film, uważałabym, że to jest dzieło idealne i nie próbowała kręcić go jeszcze raz, po swojemu”.

To, gdzie leży problem udało mi się tak naprawdę zrozumieć dopiero w tym roku, przy okazji Doctora Who (tak wiem, znów wspominam o Doktorze, pewnie macie już tego dość, ale trudno ;). Twórcy nowej wersji serialu często podkreślali w wywiadach, że sami wychowali się na tej produkcji, i że nie mogli przeboleć, iż dzisiejsze dzieciaki nie mają zielonego pojęcia na temat tego, kim są bohaterowie serialu. A ponieważ uważali Doctora Who za pewnego rodzaju brytyjskie dziedzictwo narodowe, coś, o czym społeczeństwo nie powinno zapominać - postanowili powołać Doktora na nowo do życia.

Takie podejście do tematu jestem w stanie zrozumieć i stu procentowo je popieram. Oczywiście niewielu jest twórców-idealistów. Jednak gdy już się tacy znajdą, wydaje mi się, że można im dać zielone światło na stworzenie remake'u starego dzieła. ALE pod jednym warunkiem: mianowicie muszą oni podejść do tematu z głową. Twórcom Doctora Who coś takiego się udało. Jednak Peterowi Jacksonowi i jego King Kongowi, już nie do końca.


Bo ja to zrobię inaczej i lepiej

Następny powód tworzenia nowych wersji, któremu jestem w stanie częściowo przyklasnąć.

Na marginesie warto wspomnieć, że zarówno tutaj, jak i w innych przypadkach, które dziś wymienię, największym problemem remake'ów jest to, że ich twórcy muszą uczynić swoją wersję nie tylko lepszą od pierwowzoru, ale także tak skonstruowaną, by trafiała w gusta osób znających oryginał lub poprzednie odsłony danego dzieła. Tak, by nie znalazł się żaden filmowy weteran, który stwierdzi, że wersja sprzed pięćdziesięciu była znacznie lepsza. A to naprawdę trudne zadanie i niewielu twórców jest w stanie mu podołać.

Wracając natomiast do omawianego tutaj typu remake'ów: tu na przykład, sztuka ta nie do końca udała się Ridley'owi Scottowi i jego Robin Hoodowi. Nowa odsłona przygód słynnego łucznika bardzo mi się podobała, między innymi z powodu tego, że była zupełnie inna od wszystkich wcześniejszych filmów na ten temat. Ale jednocześnie, gdy słyszę hasło „Robin Hood”, zawsze staje mi przed oczami twarz Kevina Costnera, który wcielił się w tą postać w 1991 roku. Bo Ridley Scott, choć stworzył film moim zdaniem naprawdę udany, to jednak nie był w stanie zmienić nim moich wyobrażeń na temat pewnych rzeczy. I wydaje mi się, że wielu innych widzów miało z tym filmem podobny problem.

A jaki będzie dobry przykład tego typu remake'u? Wydaje mi się, że Battlestar Galactica jest w tym miejscu właściwym tytułem. Bo stara wersja serialu była jedynie głupiutką produkcją science-fiction, małpującą Gwiezdne Wojny. Natomiast nowa nie tylko okazała się być lepsza od oryginału, ale także jest to jeden z ciekawszych seriali, jaki w ogóle gościł w ostatnich latach w telewizji.


Czas na nowe efekty specjalne

W tej kategorii można chyba wymienić większość nowych wersji filmów z gatunku fantasy i science-fiction. Kogo można tutaj postawić za wzór do naśladowania? Bez dwóch zdań Władcę Pierścieni Petera Jacksona (czy ktoś jeszcze pamięta, że w 1978 powstała ekranizacja pierwszej części trylogii Tolkiena?).

Niestety tworzenie tego typu remake'ów wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Dużo częściej zdarza się bowiem, że nowa wersja, pomimo fantastycznych efektów specjalnych, jest zupełnie niedopracowana od strony scenariusza. I tym samym wypada znacznie gorzej od oryginału, który choć śmieszny z powodu formy - wciąż zachwyca za sprawą treści. Tak było na przykład z Wehikułem czasu, którego wersję z 1960 roku wciąż oglądam z przyjemnością. Natomiast tą najnowszą widziałam jedynie raz i od tej pory staram się trzymać od niej z daleka.

A ponieważ przykładów nieudanych nowych wersji jest w tym wypadku więcej niż tych udanych, to zawsze bardzo podejrzliwie patrzę na każdy remake zrobiony tylko dlatego, bo teraz, dzięki komputerom można stworzyć lepsze efekty specjalne.


Bo stara wersja się zdezaktualizowała

Tutaj na pierwszy rzut oka można zaszufladkować sporo tytułów. Należy się jednak zastanowić, co to znaczy „zdezaktualizować”. Moim zdaniem bardziej, niż o dekoracje, chodzi tutaj o treść. Bo przykładowo: współczesne filmy policyjne niezbyt różnią się od tych z lat osiemdziesiątych (a nawet - te starsze są lepsze od nowych). Owszem, zmieniły się stroje, samochody oraz fryzury, ale wciąż rozumie się rozterki i sposób myślenia bohaterów (czy taka Zabójcza broń straciła coś z powodu upływu czasu? Chyba nie). Zupełnie inaczej sprawa ma się wtedy, gdy na przykład na treść filmu duży wpływ miała Zimna Wojna (jak we wspomnianym Wehikule czasu) - w takim wypadku pewne postawy bohaterów współczesnym odbiorcom mogą wydawać się zupełnie niezrozumiałe.

Takim dobrze uaktualnionym filmem jest moim zdaniem Batman Nolana. Co prawda tutaj dekoracje także uległy zmianie, ale jeszcze bardziej zmienił się wydźwięk samej adaptacji komiksu: na bardziej realistyczny. Dzięki temu dzieło Nolana przypadło widzom do gustu znacznie bardziej, niż niezbyt poważne ekranizacje sprzed dziesięciu lat.

Jednakże powiedzmy sobie szczerze: dobre dzieła nie dezaktualizują się łatwo. Owszem, mogą stracić na popularności, być rzadziej emitowane w telewizji. Jednakże, gdy już zasiądzie się do ich oglądania, zazwyczaj okazują się być bardzo dobrymi produkcjami. Dlatego też wydaje mi się, że tworzenie remake'ów tylko dlatego, bo stara wersja jest... no właśnie - stara - jest dość chybionym pomysłem. I jeśli autorowi nie przyświecają inne cele niż tylko aktualizacja, to powinien sobie darować robienie takiego remake'a.


Animki w wersji niekreskówkowej

W tym wypadku zawsze jestem zdecydowanie na nie, ponieważ każda aktorska wersja czegoś, co wcześniej było kreskówką, nie przypadła mi do gustu. Oglądane w dzieciństwie nieanimowane 101 dalmatyńczyków nigdy nie bawiło mnie tak samo, jak kreskówka. Podobnie w przypadku przygód Asterixa i Obeliksa, które w wydaniu aktorskim, choć momentami śmieszne, zawsze wydawały mi się nienaturalne, brzydkie i po prostu nie oddające ducha zarówno kreskówki, jak i komiksów, na których bazowały. Paskudnie wyglądał także komputerowo wygenerowany Garfield. Nowych odsłon Smurfów nie oglądałam w trosce o własne zdrowie psychiczne, bo przypadkowe obejrzenie samego zwiastuna wystarczyło, by złamać mi serce. O straszących na mieście plakatach z komputerowo wygenerowanymi, niebieskimi potworkami, nie wspominając.

Ogólnie, w tym wypadku problemem jest nie tyle sama treść aktorskich wersji kreskówek (jak już wspomniałam, przygody Asterixa i Obeliksa były pod tym względem dość dobrze dopracowane), co ich forma. Rzeczy, które w kreskówkach wyglądają naprawdę zabawnie (zostańmy przy Asterixie i weźmy za przykład to, jak wpływało na niego wypicie magicznego napoju), w wersji niekreskówkowej mogą wypaść nie tylko nienaturalnie, ale wręcz przerażająco (aktor-Asterix, który wypił magiczny napój, robił się na twarzy zielony i dostawał wytrzeszczu oczu, co wyglądało moim zdaniem wręcz obrzydliwie).

Dlatego też uważam, że jeśli coś pierwotnie było kreskówką, to kreskówką powinno zostać. Zwłaszcza, że animacje (szczególnie te w 2D), nie starzeją się tak szybko, jak filmy fabularne.


Z ichniego na nasze

Czyli zróbmy nową wersję, w naszym języku. Tutaj jestem jak najbardziej na „tak”. Zwłaszcza, gdy za nową wersję wezmą się amerykanie, bo dzięki temu uda się im na skalę międzynarodową wypromować dzieło, o którym wcześniej mało kto słyszał. Oczywiście czasem taka akcja promocyjna może obrócić się przeciwko remake'owi. Tak było chyba w przypadku Ring, gdzie cały świat zabrał się za oglądanie oryginalnej, japońskiej wersji, gdy pojawiła się wiadomość, że w USA kręci się to samo, jeszcze raz. A potem okazało się, że hollywoodzki Ring był znacznie gorszy i mniej straszny, od azjatyckiego (tak na marginesie: wierzcie lub nie, ale gdy oglądałam japoński Ring i pojawiły się napisy końcowe, naprawdę zadzwonił do mnie telefon i to chyba przeraziło mnie bardziej, niż sam film).

Czasem jednak jest zupełnie inaczej. Jakkolwiek rasistowsko by to nie zabrzmiało: nie potrafiłam skupić się na oglądaniu oryginalnej adaptacji Dziewczyny z tatuażem, bo przeszkadzał mi język szwedzki. Oczywiście tego samego problemu nie miałam przy amerykańskim remake'u. Warto tu też wspomnieć, że za sprawą hollywoodzkiej ekranizacji, wielu ludzi usłyszało o twórczości Stiega Larssona, co pośrednio też można zaliczyć na plus - nie tylko tego, ale także wielu innych remake'ów adaptacji książek.

W tym miejscu muszę napisać także o polskich wersjach zagranicznych seriali. Nie jestem co prawda specjalistką w tym temacie. Wydaje mi się jednak, że to dobre rozwiązanie, ale tylko wtedy, gdy widzowie po pierwsze - nie znają oryginału, a po drugie - nie odczuwają, że to, co oglądają, nie pochodzi z Polski. Tu wzorem do naśladowania niech będzie Kasia i Tomek, w przypadku których nie czuć, że przywędrowali oni nad Wisłę aż z Francji.


Kupmy patent od Brytyjczyków

Amerykanie cenią sobie aktorów z UK oraz pochodzące stamtąd produkcje telewizyjne. Tych pierwszych zatrudniają gdzie się tylko da (co dziwne, bardzo często wymuszając na nich, by nie mówili z rodzimym akcentem), co rozumiem, bo brytyjscy aktorzy są dość dobrzy w tym, co robią. Natomiast swój zachwyt związany z brytyjskimi serialami, amerykanie wyrażają w taki sposób, że tworzą ich nowe, własne wersje. I tego akurat nie pojmuję.

To znaczy, czasem jestem w stanie to zrozumieć. Jeśli producenci z USA, widząc popularność Sherlocka robią swoje Elementary, ale starają się, by nowojorski Holmes był zupełnie inny od tego z Londynu - wtedy nie ma sprawy (choć moim zdaniem Elementary brytyjskiemu Sherlockowi nie dorasta nawet do pięt). Podobnie, jeśli kręci się House of Cards na podstawie serialu sprzed ponad dziesięciu lat, o którym nikt dziś tak naprawdę nie pamięta - to też uważam za dobry pomysł.

Strasznie rozbawiły mnie natomiast wieści na temat tego, co Hollywood planuje skopiować w najbliższym czasie. I to właśnie było punktem wyjścia dla dzisiejszego wpisu. Otóż amerykanie postanowili wziąć na warsztat świeżutkie, niedawno emitowane Broadchurch. Ale najwyraźniej bojąc się, że sami mogą tę produkcję popsuć - do współpracy zaprosili twórców brytyjskiej wersji. A potem stwierdzili, że tak na wszelki wypadek zwerbują jeszcze odtwórcę głównej roli - Davida Tennanta. Co prawda to wszystko jeszcze plotki, ale jeśli okażą się prawdziwe, to będę do tego serialu bardzo źle nastawiona. To znaczy, zrozumiałabym sytuację, w której amerykańska produkcja byłaby kontynuacją tej brytyjskiej - wtedy zatrudnienie Tennanta do tej samej roli byłoby jak najbardziej uzasadnione. Gdyby jednak nowe Broadchurch było wierną kopią oryginału, to nie byłoby to dobre rozwiązanie, zwłaszcza dla Tennanta. Bo choć rozumiem, że aktor ten grywa przede wszystkim w teatrze i przywykł do odgrywania jednej i tej samej roli po kilka razy, to jednak w przypadku seriali wcielenie się, w różnych produkcjach, dwukrotnie w tą samą postać będzie moim zdaniem wyglądało co najmniej dziwnie.

Inna sprawa, że tego typu remake'i, miały rację bytu jeszcze kilka lat temu, gdy nie było internetu i rzecz wyprodukowana w jednym kraju bardzo rzadko była emitowana poza jego granicami. Teraz jednak, wieść że Broadchurch jest dobrym serialem rozeszła się bardzo szybko i każdy, co bardziej zaprawiony w bojach oglądacz seriali już tą produkcję widział. Owszem, nie zmienia to faktu, że wciąż istnieje duża grupa ludzi, którzy o Broadchurch nie słyszeli, i którzy zobaczą dopiero amerykańską wersję. Niemniej jednak, czy w tym wypadku nie byłoby lepiej, gdyby amerykanie, zamiast robienia kopii naprawdę udanego dzieła, która może się nie udać, po prostu wyemitowali u siebie oryginalną, brytyjską wersję serialu?


Stworzenie notki dotyczącej bezsensowności tworzenia nowej wersji Broadchurch nie wystarczyło,
musiałam dodatkowo wyładować się w photoshopie.

A więc: czy tworzenie remake'ów jest dobrym pomysłem, czy wręcz przeciwnie? Cóż, przypadek każdego filmu lub serialu powinno się rozpatrywać indywidualnie. I co ważniejsze - wedle własnych gustów. Jeśli chodzi o mnie, jak widzicie w niektórych przypadkach mam na ten temat jednoznaczną opinię, w innych już nie do końca.

Wydaje mi się jednak, że zawsze, bez względu na wszystko, najistotniejsze jest to, by twórca nowej wersji podszedł do tematu z szacunkiem i nie starał się stworzyć remake'u tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Choć oczywiście, to wcale nie musi oznaczać, że nowa wersja okaże się lepsza, od pierwowzoru.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...