oraz inne związane z tym tematem głupoty

wtorek, 1 października 2013

Wrześniowe Szaleństwo Serialowe

Wrzesień: wróciły stare produkcje, pojawiły się nowe. A do tego wszystkiego jeszcze najbardziej wyczekiwany przez wszystkich fanów seriali finał tego roku. Innymi słowy: działo się naprawdę sporo!


Agents of S.H.I.E.L.D.

Podobnie jak wiele innych osób - z niecierpliwością czekałam na tą premierę. Przy czym: z racji tego, że komiksów nie czytam, a do newsów nie chciało mi się zaglądać, nie miałam pojęcia, czego się po tym serialu spodziewać. Liczyłam jedynie na to, że to będzie coś ekstra. I tak też się stało.

Akcja pierwszego odcinka nawiązuje do wydarzeń z filmu Avengers, więc osoby niezaznajomione z tematem, mogą nie do końca wiedzieć, o co chodzi. Głównymi bohaterami są oczywiście agenci SHIELD (sorki, ale jestem leń i nie chce mi się wpisywać kropki po każdej literce tego skrótu) - znany z wcześniejszych filmów o Avengersach agent Coulson (który został przywrócony do życia w tajemniczych okolicznościach) oraz kilku innych pracowników tejże agencji. W innych miejscach w internecie natrafiłam co prawda na opinie, że ta wesoła gromadka prezentuje się dość schematycznie, bo podobnie wyglądające zespoły widzieliśmy już w niejednym filmie lub serialu. Zgadza się, ale mi to nie przeszkadzało, bo każdego z bohaterów polubiłam od pierwszej chwili. Miałam jedynie problem z agentem Wardem - grający go aktor wydawał mi się nieco drewniany. Do pozostałych postaci nie mam natomiast żadnych zastrzeżeń.

Kolejnym gigantycznym plusem pierwszego odcinka był scenariusz: pełen akcji, żartów oraz nawiązań do komiksów (jak już wspomniałam, nie jestem specjalistką od uniwersum Marvela, więc takich odniesień udało mi się wychwycić zaledwie kilka, ale osoby bardziej zaznajomione z tematem być może znajdą ich więcej). A wszystko to podane w lekkiej formie, z częstymi mrugnięciami oka w stronę widza.

To nie wszystkie zalety serialu, ale gdybym miała tutaj wymieniać każdą rzecz, która mnie w pilocie Agents of S.H.I.E.L.D. zachwyciła, musiałabym opisać prawie każdą scenę odcinka. A to byłoby bez sensu. Zwłaszcza, że podczas czytania moich Dyrdymałów zapewne ubawicie się dużo mniej, niż w trakcie oglądania tej produkcji.

Na koniec dodam jeszcze, że pilotowy odcinek podobał mi się znacznie bardziej, niż Iron Man 3

Moja ocena: 6/5


The Blacklist

Ci którzy zobaczyli pilot są albo zachwyceni, albo też stwierdzają, że to już było, że serial czerpie garściami z innych dzieł popkultury. Ja tam wtórnością się nie przejmuję, bo trudno jest w dzisiejszych czasach wymyślić coś nowego i niepowtarzalnego. A pilotowy odcinek oglądało mi się bardzo dobrze, więc spełnił on swoje podstawowe zadanie - dał mi rozrywkę.

Z drugiej jednak strony, po zeszłorocznym The Following nabawiłam się chyba jakiejś traumy, bo przestałam ufać ciekawym pilotom. Zwłaszcza, że pod tym względem ostatnio sytuacja znacznie się zmieniła. To znaczy: jeszcze kilka lat temu pilotowe odcinki były dość przeciętne, a akcja rozkręcała się po dwóch, trzech epizodach. Teraz widzę, że coraz więcej pilotów kręci się podobnie, jak zwiastuny filmowe: jest dynamicznie i wybuchowo, robi się widzom apetyt na więcej, ale niestety później bywa już różnie.

Dlatego też do The Blacklist podchodzę ostrożnie. Bo pierwszy odcinek był OK, ale czy następne będą równie dobre?

Moja ocena: 5/5


Castle

Zaczęło się nieźle - od momentu, w którym zostawiliśmy głównych bohaterów w finale poprzedniego sezonu, czyli w chwili, w której Castle oświadczył się Beckett. A potem akcja skoczyła o dwa miesiące do przodu, do Waszyngtonu i... zupełnie nie podoba mi się to rozwiązanie. Bo Castle to Nowy Jork, 12 Posterunek i dziwacznie wyglądające morderstwa do rozwiązania. Bez tego wszystkiego, to już nie będzie ten sam serial! Mam więc nadzieję, że to wszystko, co pokazano w pierwszych dwóch odcinkach, jest jedynie krótkim odstępstwem od reguły, i że produkcja, tak szybko, jak to tylko będzie możliwe, wróci na dawny tor.

Zwłaszcza, że ten łączony, dwuodcinkowy epizod, który rozpoczął sezon nie był ani śmieszny, ani specjalnie ciekawy (słowo daję, w połowie drugiej części prawie przysnęłam), ani nawet rozwiązanie zagadki nie było specjalnie zaskakujące. Rozczarował mnie także cliffhanger, bo wiadomo było, że jeśli nad przysłowiową przepaścią scenarzyści zawiesili Castle'a, to na pewno nie pozwoliliby mu spaść. Emocje były więc żadne.

Ale, wszystko to mogło być częściowo spowodowane tym, że to był jeden z tych mhroczniejszych odcinków serialu. A te, w tej produkcji zawsze są mniej udane. Liczę więc na to, że dalej będzie lepiej. I że Castle, nieważne, czy w Nowym Jorku, czy w Waszyngtonie - wciąż będzie produkcją, do której oglądania co tydzień będę zasiadać z dużą radością.

Moja ocena: 3/5


Downton Abbey

Odnoszę dziwne wrażenie, że twórcy seriali tak jakby się zmówili, bo w wielu powracających produkcjach zastosowano ten sam pomysł, to znaczy przeskoczono akcją o kilka miesięcy do przodu. W Downton Abbey ten przeskok był jednak dla mnie o tyle trudny, że to nie było jakieś łagodne przejście z wyjaśnieniem, o co chodzi. Zamiast tego czułam się tak, jakbym opuściła emisję kilku odcinków, w których wydarzyło się coś istotnego. I trochę mnie to zdenerwowało.

Najbardziej wkurzył mnie oczywiście sposób, w jaki wyparował Matthew Crawley - rozumiem, że aktor grający tą postać miał już dość występowania w serialu, ale kurcze pieczone, nie mogli mu zapłacić, by pojawił się w jednej scenie, w której zostałoby pokazane, jak jego bohater umiera?! I dopiero po takiej scenie akcja powinna przeskoczyć o pół roku do przodu.

Czemu takie rozwiązanie byłoby lepsze? Bo wywołałoby w widzach jakieś uczucia: szok, smutek, cokolwiek. A zamiast tego, ja przez oglądanie całego pierwszego odcinka zastanawiałam się „WTF, co się stało i jak Matthew zginął?!” - zamiast skupić się na akcji epizodu. I obstawiam, że wiele innych osób oglądających serial mogło myśleć podobnie.

Z drugiej jednak strony, w tym wypadku samo przeskoczenie akcją w czasie było dość dobrym rozwiązaniem. Od śmierci Matthewa minęło już trochę czasu, bohaterowie zdążyli więc opłakać jego stratę, dzięki czemu widzom oszczędzono wielu ckliwych scen.

Moja ocena: 3/5


Homeland

Tu też akcja przeskoczyła o kilka miesięcy do przodu. Przy czym w tym wypadku było to jak najbardziej uzasadnione, bez żadnych „o rany, co się dzieje”.

Trudno jest mi jednak pisać jakąś dłuższą analizę, bo po pierwsze nie chcę spoilerować, po drugie - ciężko jest mi zrobić ocenę tylko na podstawie jednego odcinka, a po trzecie - ten jeden odcinek był na dokładnie tak samo dobrym poziomie, jak dwa wcześniejsze sezony Homeland.

Moja ocena: 5/5


The IT Crowd

Kiedy sesja trwa, a terminy oddawania prac zaliczeniowych zbliżają się nieubłagalnie, człowiek zaczyna zerkać stare seriale, w przypadku których wie, że może oglądać jeden odcinek za drugim. A mnie akurat wpadł w łapy tenże serial.

Mam pewien problem z sitcomami. Polega on na tym, że seriale komediowe są niczym pudełko czekoladek. Ale nie na zasadzie: nigdy nie wiadomo, co się trafi (choć częściowo, to też). Tylko - takie produkcje trzeba sobie „dawkować” z umiarem, bo jeśli spożyje się ich za dużo, to podobnie, jak po zjedzeniu całego pudła słodyczy - człowiek zamiast radości, zacznie odczuwać mdłości. Ja nie znam umiaru, nie potrafię powiedzieć „stop, wystarczy, koniec oglądania na dzisiaj”. Dlatego też moja przygoda z wieloma serialami komediowymi skończyła się tak, że obejrzeniu w bardzo krótkim czasie kilku sezonów miałam dość, nie mogłam patrzeć na więcej i tym samym nie dooglądałam ich do końca. Z tego też powodu The IT Crowd jest produkcją idealnie dla mnie skrojoną, bo cztery, kilkuodcinkowe sezony to ilość wystarczająca, jeszcze wspomnianych mdłości nie powodująca.

Jednocześnie, sam temat serialu również bardzo mi odpowiadał - głównymi bohaterami była bowiem para informatyków (która musiała się mierzyć z toporną materią reszty świata, nierozumiejącego komputerów) oraz ich szefowa, która o pecetach nie miała zielonego pojęcia. Przy czym, to nie jest serial tylko i wyłącznie dla znawców informatyki, bo żarty w nim zawarte, bez problemów zrozumie każdy. Poza tym fabuła odcinków nie kręci się tylko i wyłącznie wokół komputerów. I - co równie ważne - obiektami żartów są osoby znajdujące się po obydwu stronach barykady, czyli zarówno takie, które wiedzą, co skrót IT oznacza, jak i takie, które nie będą miały zielonego pojęcia, dlaczego polski tytuł serialu: Technicy-magicy, jest niewłaściwy i źle przetłumaczony.

Znów, trudno jest mi, podobnie jak w przypadku SHIELD napisać coś więcej o fabule, bo to po prostu trzeba zobaczyć.

Moja ocena: 6/5


Sleepy Hollow

Sytuacja jest podobna, jak w przypadku The Blacklist. Przy czym tutaj widziałam już dwa odcinki. I sprawa wygląda tak, że pilot był świetny, natomiast drugi odcinek prezentował się przyzwoicie, ale nie jakoś specjalnie ponadprzeciętnie. Nie było w nim nawet Bezgłowego Jeźdźca i nikt nie stracił głowy. Widać poza tym, że całość będzie typowym proceduralem działającym na zasadzie: w mieście pojawił się potwór i główni bohaterowie starają się go pokonać.

Co się zaś tyczy samych postaci, to są one sympatyczne, ale też - szału nie ma. Poza tym wydaje mi się, że Ichabod Crane, który nagle znajduje się we współczesnych nam czasach, radzi sobie trochę zbyt dobrze w XXI wieku.

Moja ocena: 4/5


Under the Dome

O co tu chodzi? Pewnego dnia amerykańskie miasteczko przykrywa tajemnicza kopuła, która jest niemal niewidzialna i całkowicie niezniszczalna. A cały serial opowiada o próbach zniszczenia tejże bariery oraz o masie kłopotów i konfliktów międzyludzkich, które wynikną z tego, że ludzie zostaną zamknięci na ograniczonym obszarze.

Problem z tą produkcją polega na tym, że całkiem nieźle oglądało mi się ją wtedy, gdy nie byłam na bieżąco i mogłam zerkać na jeden odcinek za drugim, kiedy jednak przeszłam do trybu oglądania cotygodniowego, Under the Dome zaczęło mnie irytować. Przy czym, jak zawsze, nie jestem do końca pewna, czy jest to spowodowane samą częstotliwością oglądania, czy może tym, że serial początkowo był dużo ciekawszy. W każdym razie, zaczęło strasznie wkurzać mnie pojawiające się co chwilę owijanie w bawełnę oraz wodolejstwo. Oglądałam, patrząc na to ile odcinka już minęło i wciąż myślałam: „rany, zróbcie w końcu coś konkretnego, bo zaraz wyskoczą napisy końcowe!” A potem pojawiał się cliffhanger i odchodziłam od ekranu zła i sfrustrowana, bo wiedziałam, że za tydzień sytuacja zapewne się powtórzy. I znów ktoś znajdzie się w niebezpieczeństwie, zostanie w ostatniej chwili uratowany, potem będzie przez chwilę zastanawiał się nad tajemnicami kopuły, a na końcu ponownie wpadnie w tarapaty i nastąpi kolejny cliffhanger.

Co więcej: obejrzałam pierwsze trzynaście odcinków i nie wiem, czy to wszystkie epizody z tego sezonu, czy może pojawi się jeszcze jakiś odcinek. Dlaczego? Bo ten trzynasty odcinek absolutnie niczym nie różnił się od pozostałych dwunastu. To nie był jakiś wielki finał na zakończenie sezonu. A sam cliffhanger (bo ten oczywiście nastąpił), niczym nie różnił się od wcześniejszych.

Podsumowując: Under the Dome jest produkcją dobrą, ale daleko jej do arcydzieła. Poza tym wydaje mi się, że fabuła spokojnie starczyłaby na jeden sezon, jednak twórcy produkcji ewidentnie starają się ciągnąć tą historię tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Niektórzy widzowie być może się z tego powodu cieszą. Ja jednak wolałabym by tajemnica kopuły została jak najszybciej rozwiązana, bo do całej historii powoli zaczyna wkradać się coraz więcej nudnych i niepotrzebnych wątków.

Moja ocena: 4/5



A Wrześniowym Serialem Miesiąca zostaje...



Breaking Bad

Na początek uwaga: będą spoilery. Nie wiem jeszcze ile i jak duże, ale pojawią się na pewno!

A swój wywód o Breaking Bad zacznę od tego, że scenarzyści innych seriali, powinni uczyć się od twórców tej produkcji, jak powinno się robić cliffhangery. Bo wszędzie indziej wyglądają one tak, jakby ktoś wziął ostatnią scenę z jednego odcinka, obciął ją minutę przed czasem i ten brakujący fragment umieścił na początku następnego epizodu, który z poprzednim nie ma zbyt dużo wspólnego. Tymczasem w Breaking Bad, jeśli pod koniec jednego odcinka pokazano wściekłego Pinkmana, który zamierzał podpalić dom Waltera, to przez prawie cały kolejny epizod widzowie, razem z panem Whitem zastanawiali się, czemu Jesse tego nie zrobił. Podobnie w odcinku Ozymandias, gdzie zamiast od razu pokazać, jak skończyła się strzelanina z poprzedniego epizodu, twórcy serialu zafundowali nam retrospekcję nawiązującą do pierwszego sezonu.

Na łopatki rozłożył mnie także przedostatni odcinek. Samotny Walt błagający faceta, który dostarczał mu zapasy do kryjówki o to, by ten został w chatce na odludziu chociaż godzinę dłużej. I śmierć dziewczyny Jessego, której pozbyto się zupełnie inaczej, niż przyzwyczaiła nas konwencja (spodziewałam się, że kobieta zostanie brutalnie uprowadzona i że będą grozić jej śmiercią, zamiast tego całość została rozwiązana bardzo niespodziewanie, po cichu, wręcz spokojnie).

A finał? Niespodzianek raczej nie było, we wpisie miesiąc temu mniej więcej udało mi się przewidzieć, jak serial się skończy. Ale czy to źle? Nie. Bo twórcy Breaking Bad zaskoczyli mnie w inny sposób. Mianowicie strzelba pokazana w pierwszym odcinku tego sezonu wystrzeliła dopiero w ostatnim akcie. A cały finałowy epizod nie był o tym, jak to Walt rozprawił się ze złymi gangsterami. Był o odkupieniu, o próbie przynajmniej częściowego zapłacenia za swoje winy. Jak dla mnie najmocniejszym momentem całego odcinak była scena, w której pan White przyznał, że wszystko, co uczynił, zrobił tak naprawdę dla siebie, nie dla rodziny. Przy czym całość robiła wrażenie między innymi dlatego, bo została zagrana w sposób bardzo minimalistyczny, aktorzy nie płakali, nie krzyczeli, nie pokazywali w jakiś ekspresywny sposób swoich emocji. Ale mimo to czuło się ich uczucia.

Cały finał był odcinkiem ewidentnie pożegnalnym, akcja toczyła się powoli, twórcy tak naprawdę nie próbowali widzów czymś na końcu zaskoczyć. Jednak samo wyczekiwanie sprawiało, że napięcie rosło. I ten zabieg także bardzo mi się podobał. A zakończenie (którego zdradzać nie będę, na wypadek, gdybyście jednak czytali mój wpis, przed obejrzeniem odcinka) pod każdym względem prezentowała się fantastycznie - począwszy od strony wizualnej, a na kwestiach filozoficznych skończywszy.

Czy będę tęsknić za tym serialem? Tak. Ale jednocześnie cieszę się, że się skończył, że opowiada on historię, która została od początku do końca dobrze przemyślana. I że Breaking Bad zostawia mnie, widza, pod ogromnym wrażeniem, a nie z westchnieniem ulgi, że „uff, w końcu darowali sobie kręcenie następnych odcinków”.

Życzę wszystkim innym serialom, by kończyły się podobnie, jak Breaking Bad. I niecierpliwie czekam do przyszłych wakacji, na Better Call Saul.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...