oraz inne związane z tym tematem głupoty

niedziela, 15 stycznia 2012

Prosto z Kina: War Horse (Czas Wojny)

Reżyseria - Steven Spielberg, scenariusz - Richard Curtis, zdjęcia - Janusz Kamiński, muzyka - John Williams. Na pierwszy rzut oka te nazwiska powinny gwarantować dobry film. Jednak nauczona doświadczeniami ostatnich lat, po obejrzeniu kilku filmów, które okazały się niewypałami, mimo iż tworzyli je wybitni ludzie - bałam się, że War Horse także będzie klapą (będę używać angielskiego tytułu filmu, ponieważ polski nijak mi nie pasuje).

Szczęśliwie okazało się, że w tym przypadku nazwiska twórców naprawdę świadczyły o jakości ich dzieła. Najbardziej martwiłam się o Spielberga, ale facet udowodnił mi, że wciąż zasługuje na miano genialnego reżysera.


Nie wiem czy to dobrze, czy też nie, czy to dziwne, czy może normalne - w każdym razie - podczas oglądania filmów łatwo się wzruszam. I to nie tylko w trakcie scen ckliwych i smutnych, ale za każdym razem, gdy widzę coś, co niesie ze sobą duży ładunek emocji - także tych pozytywnych. Łzy spływały mi po policzkach na przykład podczas oglądania finałowej bitwy w Avatarze, bo scena była tak piękna, że nie potrafiłam zareagować na nią inaczej... Oj, chyba jednak jestem dziwna, prawda?

W każdym razie - łza zakręciła mi się w oku także wtedy, gdy zobaczyłam zwiastun War Horse. Domyślałam się, że skoro tak się stało, to na filmie będzie jeszcze gorzej. Do kina wybrałam się więc zaopatrzona w odpowiednią ilość chusteczek. Moje przewidzenia były słuszne, bo w trakcie seansu pobeczałam się przynajmniej kilka razy.


Ale jak tu nie płakać, gdy głównym bohaterem filmu jest koń? No bo wiecie, jak to jest - gdy na ekranie cierpi jakiś człowiek, to oczywiście jest mi go szkoda, ale myślę sobie "trudno". Ale gdy przykre rzeczy spotykają jakiegoś pieska, kotka, konia, bądź też innego zwierzaka - to widząc coś takiego robi mi się podwójnie smutno. Szczęśliwie w tej kwestii nie jestem wyjątkowa, bo prawie każda baba odczuwa podobną empatię do większości zwierzątek (piszę "większości" - bo gdyby w grę wchodzą węże, pająki, robaki albo inne paskudztwa, to chyba nikomu nie jest ich szkoda).

Dzięki "obsadzeniu" w głównej roli konia War Horse stał się filmem wojennym nie tylko dla panów, ale także dla kobiet. Tylko - czy naprawdę jest to film wojenny? Chyba nie do końca. Bo choć jego akcja toczy się w trakcie I wojny światowej, a na ekranie pojawia się kilka scen batalistycznych, to przez większość czasu wojnę oglądamy "od kuchni", od jej bardziej obyczajowo-dramatycznej strony. I moim zdaniem właśnie dzięki temu War Horse jest dziełem bardzo wartościowym. Film pokazuje, że wojna to nie tylko krew, strzały oraz wybuchy. A prawdziwa odwaga czasem polega nie na tym, by walczyć, ale na tym - by tej walki unikać. Na tym, by uratować brata przed wysłaniem go na front albo na tym, by wychować wnuczkę w taki sposób, by wojna odcisnęła na niej możliwie jak najmniejsze piętno.


Najpiękniejszą i jednocześnie najmocniejszą sceną w całym filmie była ta, w której angielski i niemiecki żołnierz wspólnie uwalniają konia z drutu kolczastego. Bo na czym tak naprawdę polega wojna? Na tym, że kilku polityków-idiotów zmusza ludzi, którzy w innych warunkach mogliby w przyjaźni grilować kiełbaski w ogródku, do tego by chwycili za broń i strzelali do siebie nawzajem.

Ale do myślenia najbardziej daje moment, w którym obydwaj żołnierze zaczynają kłócić się o to, który z nich powinien zabrać konia. Każdy z nich mógłby chwycić za broń i zastrzelić drugiego. Ale nie - panowie decydują się rozwiązać spór poprzez rzut monetą. W sposób jakże prosty i błahy, ale jednocześnie - dużo lepszy od strzelania do siebie nawzajem.


Na koniec warto napisać coś na temat twórców filmu. Oczywiście nakręcenie filmu z aktorami w taki sposób, by widz uwierzył w to, co dzieje się na ekranie jest trudne. Ale jeszcze większą sztuką jest zrobienie filmu, w którym główne role odgrywają zwierzęta i pokazanie ich w taki sposób, by nie tylko ich "role" wydały się prawdziwe, ale także, by futrzaki zyskały ludzkie cechy.

Tutaj udało się coś takiego osiągnąć. Nie wiem co prawda ile zawdzięczamy w tym przypadku Spielbergowi, a ile ujęciom Kamińskiego, pracy montażystów czy też umiejętnościom treserów. Ale końcowy efekt jest naprawdę świetny - do tego stopnia, że udało mi się polubić nie tylko głównego bohatera, ale nawet gęś pilnującą swojego podwórka lepiej, niż niejeden pies stróżujący.

Dobrze spisał się także John Williams, ale w tym przypadku nie jest to chyba zaskoczeniem, bo utwory przez niego skomponowane zawsze brzmią świetnie i - co przecież jest chyba najważniejsze - idealnie współgrają z tym, co dzieje się na ekranie.


Spotkałam się z opiniami, że film był nieco za długi, i że było w nim nieco za dużo patosu. Mnie jednak czas w kinie zleciał szybko. Nie dostrzegłam też ani jednej patetycznej sceny. A jeśli już nawet zdarzały się takie momenty, to ich puenta zazwyczaj była gorzka i smutna - tak jak to miało miejsce chociażby podczas szarży Anglików na obóz niemiecki.

Jedyne, co nieco mnie drażniło, do dostosowanie filmu do dwunastoletniego widza. Ocenzurowanie krwawych momentów było moim zdaniem zbyt widoczne. Na przykład w scenie rozstrzelania braci-dezerterów - akurat wtedy, gdy padł strzał, obraz został przesłoniony przez skrzydło wiatraka. Strasznie głupie rozwiązanie.


War Horse na pewno nie jest największym osiągnięciem Spielberga. Nie jest to ani świetny film wojenny, ani tym bardziej najlepszy film ever. Jest to po prostu dobra, sprawnie zrobiona produkcja, z dość ciekawym scenariuszem i przede wszystkim - mądrym przesłaniem.

Jak dla mnie - bilet do kina był wart swojej ceny.

Moja ocena: 5/5



...i to samo w 3D...

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...