Kiedy byłam nastolatką, strasznie ekscytowałam się Galą Oscarową i całą magiczną otoczką z tym wydarzeniem związaną. Dzięki wiedzy zaczerpniętej z programu telewizyjnego potrafiłam powiedzieć przynajmniej kilka słów na temat każdej nominowanej osoby oraz filmu. Miałam też układ z rodzicami, na mocy którego mogłam oglądać rozdanie Oscarów na żywo, a potem, w poniedziałek nie iść do szkoły, tylko odespać zarwaną noc.
A później poszłam na studia i Oscary jakoś tak przestały mnie obchodzić.
Nie mam pojęcia, dlaczego mam w nosie to, kto w tym roku dostanie figurkę gołego, łysego, pozłacanego faceta, dzierżącego w dłoniach kij od miotły. Może po prostu dorosłam i takie rzeczy przestały mnie bawić?
A może to przez to, że kiedyś dotarł do mnie internetowy łańcuszek szczęścia, w którym widniały mniej więcej takie pytania:
- Czy potrafisz wymienić pięć osób, które pięć lat temu dostały Oscara?
- A czy potrafisz wymienić pięciu ulubionych nauczycieli ze szkoły?
- Kto miał większy wpływ na twoje życie - zdobywcy Oscara, czy nauczyciele?
Wiem, że to głupie, ale ja po odpowiedzeniu sobie na kilka tego typu pytań naprawdę mocno zastanowiłam się nad tym, co jest w życiu ważne i doszłam do wniosku, że wyniki gali Oscarowej raczej do takich rzeczy nie należą.
W każdym razie nie przejmuję się Oscarami tak, jak kiedyś. Nie czytam programu telewizyjnego, nie przeglądam też stron internetowych, na których o Oscarach piszą. Nie znam nazwisk nominowanych osób i nie mam pojęcia, co to za jedni.
Zawsze zdawałam sobie też sprawę z tego, że Oscara zdobywa nie ten, kto jest najlepszy, ale ten, komu uda się najbardziej zaskarbić sobie sympatię członków Akademii Filmowej, którzy nagrody przyznają. Liczyłam jednak na to, że członkowie Akademii podchodzą do swojego zadana w sposób w miarę poważny. Jednakże ostatnio i w tej kwestii zostałam pozbawiona złudzeń.
Mój ulubiony aktor - William Fichtner od kilku lat jest członkiem Akademii Filmowej. Facet kiedyś przyznał, że nie czuje się z tego jakimś powodu wybrańcem narodu, który decyduje o przyszłości kinematografii. Po prostu - cała frajda w wybieraniu, kto dostanie Oscara polega według niego na tym, że pod koniec roku dostaje wszystkie nominowane filmy na DVD.
Nie chcę tutaj w żaden sposób krytykować pana Fichtnera. Nigdy nie miałam okazji poznać go osobiście, nie mam też pojęcia jak wygląda jego życie rodzinne. Wiem jednak o Fichtnerze tyle, ile udało mi się dowiedzieć artykułów na jego temat oraz wywiadów z nim przeprowadzonych. I w związku z tym chciałam na jego przykładzie - czysto hipotetycznie - napisać, jak może wyglądać głosowanie na Oscary.
Pierwsza sprawa - dead line. Kurier dostarczył Williamowi pudło z nominowanymi filmami na DVD, ale tu trzeba było zagrać jakąś rolę, tam pojawić się na festiwalu filmowym - nie było czasu na oglądanie. A potem nagle żona Billa zapytała go: "Hej, czy nie musisz do końca tygodnia wypełnić tej ankiety Oscarowej?" Ups racja, ankietę należy wypełnić, ale wcześniej wypadałoby obejrzeć filmy, na które się głosuje. Fichtner zerknął na pudło z płytami DVD - cholera, jest tego tak dużo, że raczej nie zdąży przejrzeć wszystkiego w te kilka dni.
Bill to jednak łebski facet i szybko znajduje rozwiązanie zaistniałego problemu. Mówi więc do żony: "Kochanie, zrób sobie babski wieczorek filmowy z koleżankami, obejrzyjcie kilka z tych filmów, a potem doradzisz mi, na co zagłosować, ok?" Żona oczywiście się zgadza i dokonuje selekcji - "Wezmę ten film bo gra w nim George Clooney, tamten bo słyszałam, że jest niezły, a tego nie, bo podobno wieje od niego nudą". I tak dalej.
Fichtner także postanawia urządzić wieczór filmowy. Zaprasza na niego wszystkich swoich kumpli - ludzi, z którymi zazwyczaj ogląda transmisje meczów hokejowych lub wyścigów samochodowych. Goście na początku znów dokonują selekcji "Bill puść nam Transformersy i ten film o robotach bokserach. I jeszcze ten o footballu, ok? Ale tego o szpiegach już nie - mój znajomy był na nim w kinie i cholernie się wynudził".
Kolejna sprawa - nie wydaje mi się, by taki wieczór filmowy u Fichtnera znacznie różnił się od tych organizowanych na przykład przez polskich studentów. Innymi słowy - ludzie przychodzą na takie imprezy po to, by napić się alkoholu, coś przekąsić i trochę pogadać. A filmy tak naprawdę lecą sobie gdzieś w tle i ogląda się jedynie kątem oka. Jaki film wy uznalibyście za najlepszy po takim wieczorze? Jakiś wydumany dramat obyczajowy, czy też pełen wybuchów film akcji? I czy naprawdę myślicie, że członkowie Akademii Filmowej tacy, jak Bill Fichtner mają gust całkowicie inny, niż wy? Nie wydaje mi się.
No dobrze - wieczorki filmowe dobiegły końca. Bill za radą kumpli zagłosował Rooney Marę, bo wszyscy zgodnie stwierdzili, że to niezła laska jest. Żona Williama po powrocie ze spotkania z koleżankami doradziła Fichtnerowi, by na najlepszego aktora wybrał Georga Clooney'a. Obydwoje przez chwilę podyskutowali o tym, na co zagłosować w pozostałych kategoriach i wspólnie udało im się coś wybrać.
Trzeba jeszcze wyłonić najlepszy film animowany. Bill zawsze uważał, że animki powinny być dla dzieci, w związku z tym zapytał swojego dziesięcioletniego syna: "Młody, który film podobał ci się bardziej - Rango, Kung Fu Panda, czy Kot w butach?" Dzieciak rozejrzał się po pokoju wypełnionym gadżetami z bajki "Auta" - trudno było mu zdecydować, bo żaden z wymienionych tytułów nie należał do jego ulubionych. Wybrał "Kota w butach", ale tak naprawdę było mu wszystko jedno.
Co jeszcze? Filmy nieanglojęzyczne. Wszystkie z napisami, masakra. Bill szybko przegląda opisy na pudełkach DVD - "O, Agnieszka Holland - grałem w jednym z jej filmów. Miła kobieta, zagłosuję na nią. I filmy nieanglojęzyczne będę miał z głowy".
Na koniec jeszcze filmy dokumentalne. Tu z pomocą znowu przychodzi żona Williama i proponuje, by obejrzeć je zamiast Discovery. Przy czym ze wszystkich produkcji wybiera tylko te pozbawione przemocy - w końcu po domu krąży jej dziesięcioletni syn i szkoda by było, żeby dzieciak zobaczył w telewizji coś strasznego. Przy czym Fichtnerowie zawsze oglądają Discovery kątem oka, wykonując po drodze inne, codzienne obowiązki. W taki sam sposób zapoznają się więc także z oscarowymi filmami dokumentalnymi.
Przyszedł wieczór, do obejrzenia zostało jeszcze jedno dzieło nominowane w kategorii najlepszy film - "War Horse". Bill myślał, że mu się spodoba, bo to film wojenny. Ale niestety przysnęło mu się gdzieś tak w połowie seansu. Obudził się niedługo przed napisami końcowymi. Siedząca obok żona Williama szlochała cicho ze wzruszenia. "Podobał ci się film?" - zapytał Fichtner. "Tak, dawno czegoś tak pięknego nie oglądałam!" - usłyszał w odpowiedzi. A z racji tego, że zawsze liczył się ze zdaniem żony - w oscarowej ankiecie, w rubryce "najlepszy film" postawił krzyżyk właśnie na "War Horse".
Oczywiście, jak już wspomniałam na początku - nie mam pojęcia, w jaki sposób Fichtner tak naprawdę ogląda nominowane do Oscara filmy, i czym kieruje się, gdy na nie głosuje. Przyjmijmy jednak, że może to wyglądać mniej więcej tak, jak to powyżej opisałam. Wydaje mi się też, że zamiast Williama Fichtnera do mojej opowieści można byłoby wstawić nazwisko jakiegokolwiek innego członka Akademii Filmowej i przedstawiona przeze nie historia wciąż pozostawałaby bliska prawdy.
Wiem, że nie ma ludzi, którzy byliby całkowicie obiektywni, i których oceny byłyby stuprocentowo miarodajne. Myślę też, że to chyba dobrze, że w głosowaniu Oscarowym udział biorą w miarę zwykłe osoby takie, jak Fichtner. Dzięki temu bardzo często nagradzane są filmy, które trafiają w gusta większości widzów. Bo gdyby nagrody przyznawali krytycy filmowi - statuetki zapewne wędrowałyby do filmów, których oglądanie nam, zwykłym zjadaczom chleba przychodziłoby z trudem, a nawet bólem.
Z drugiej jednak strony - nagrody często zgarniają filmy, o których po kilku latach nikt nie pamięta albo aktorzy, którzy po prostu mieli szczęście i zagrali niezłą rolę, ale niekoniecznie posiadają wspaniały talent aktorski.
Cieszę się, że Bill Fichtner jest członkiem Akademii Filmowej. Ale jednocześnie mam w nosie, na co facet zagłosował. Nie obchodzi mnie też to, do kogo powędruje Oscar. Bo czy to cokolwiek zmieni? Owszem, byłabym dumna, gdyby "W ciemności" zostało wyróżnione. Ale jeśli tak się nie stanie - nie będę z tego powodu mniej szczęśliwa. A kinematografia wcale znacząco się nie zmieni. Po co więc się tym wszystkim przejmować? Moim zdaniem nie ma to najmniejszego sensu.
A na deser - film promujący tegoroczne rozdanie Oscarów. Z Fichtnerem w roli drugoplanowej:
...i to samo w 3D...
Brak komentarzy:
Nowe komentarze są niedozwolone.