oraz inne związane z tym tematem głupoty

wtorek, 10 czerwca 2014

Lutowo-Marcowo-Kwietniowo-Majowe Szaleństwo Serialowe

Wystarczy już tego lenistwa, prokrastynacji i innych strasznych rzeczy. Pora wziąć się do roboty. To znaczy - do pisania. Zaopatrzcie się więc w duże ilości kawy i ciasteczek, bo szykuje się naprawdę długi wpis (w końcu trzeba nadrobić jakoś te cztery miesiące milczenia). Tak długi, że aż postanowiłam podzielić go na kilka działów, żeby łatwiej było się wam (a także mi) połapać w tym serialowym szaleństwie.


» Seriale dokumentalne «


Brain Games (Pułapki Umysłu)

Tworzenie ciekawych i rozrywkowych seriali dokumentalnych stało się już pewnego rodzaju standardem. Ale twórcy Brain Games postanowili iść o krok dalej. Stworzyli coś, przy oglądaniu czego widzowie nie tkwią biernie przed telewizorem, tylko aktywnie uczestniczą w programie od pierwszej do ostatniej minuty.

Ja bawiłam się przy serialu naprawdę świetnie. Nawet jeśli wiedziałam, o co chodzi i na przykład poza liczeniem podań piłki, wypatrywałam jeszcze człowieka w dziwnym stroju przechadzającego się po scenie. Ale oczywiście w Brain Games pojawiła się też masa rzeczy, o których wcześniej nie miałam zielonego pojęcia. Miło było więc dowiedzieć się czegoś nowego.

Czy produkcja ta ma jakieś wady? Moim zdaniem tylko jedną. Mianowicie w pierwszym sezonie odcinki trwały 45 minut, a później ich długość skrócono o kwadrans. I to moim zdaniem źle wpłynęło na serial. Bo kiedy „akcja zaczyna się rozkręcać”, czuję, że mogłabym dowiedzieć się jeszcze więcej na dany temat (i co najważniejsze - chcę otrzymać więcej informacji), następują napisy końcowe. W pierwszym sezonie nie czułam takiego niedosytu. A potem już tak. Z drugiej jednak strony, skoro jedyną wadą Brain Games jest niedostateczna długość odcinków, to chyba mówi samo przez się, że jest to naprawdę przyzwoita produkcja.

Moja ocena: 5/5


Cosmos: A Space Odyssey (Kosmos)

Zacznę od dobrej wiadomości: serial można (niemal) zupełnie legalnie, za darmo obejrzeć na Hulu (to NIEMAL oznacza, że wcześniej trzeba pokonać ograniczenia regionalne, na przykład przy pomocy wtyczki do przeglądarki takiej, jak MediaHint).

Pierwszy odcinek Kosmosu zrobił na mnie gigantyczne, pozytywne wrażenie. Świetna animacja, epicka ścieżka dźwiękowa Alana Silvestri'ego i przesłanie mówiące po pierwsze o tym, jak mali jesteśmy w stosunku do ogromu wszechświata, a po drugie - że nigdy nie powinniśmy przestać marzyć, bo to być może my pewnego dnia odkryjemy coś, co pozwoli nam sięgnąć gwiazd. To wszystko sprawiało, że pilot serialu wgniatał w fotel i aż żałowałam, że całości nie mogłam zobaczyć w kinie, w wersji 3D. Jedynie dziwny kształt statku kosmicznego nieco mnie śmieszył i tym samym rozpraszał, ale na razie pomińmy tą kwestię.

Niestety kolejne odcinki, choć zrobione równie pięknie, pokazały jedną, znaczącą wadę Kosmosu. Jest to produkcja skierowana przede wszystkim dla młodszych widzów. I podobnie, jak Byli sobie odkrywcy (czy wy też oglądaliście tą bajkę za młodu?), przybliżał sylwetki wielkich naukowców oraz wyjaśniał o co chodziło w ich odkryciach. Przyznaję: oglądało mi się to wszystko bardzo przyjemnie i dowiedziałam się kilku nowych rzeczy. Jednakże przez większość odcinka czułam się tak, jakby prawa rządzące wszechświatem starała się mi wyjaśnić pani przedszkolanka.

I do tego jeszcze ten motywujący motyw przewodni: i ty możesz w przyszłości zostać wielkim odkrywcą. Nie twierdzę, że to jest złe. Kiedy ja byłam dzieckiem, rolę takiego Kosmosu odgrywał dla mnie mój tata, który także wieczorami opowiadał mi o wielkich odkryciach i wspaniałych wynalazcach, jednocześnie powtarzając, że jak ja będę się starać, to być może w przyszłości także dokonam czegoś wspaniałego. Dobrze więc, że współczesne dzieciaki, także będą mogły od kogoś usłyszeć podobne przesłanie (choć szkoda, że tym kimś będzie pan z telewizora, a nie ich własny rodzic). Niestety, ja już na słuchanie takich bajek jestem za duża. O czym najlepiej świadczy chyba to, że zamiast skupić się na pięknie kosmosu, zastanawiam się nad tym, co ma symbolizować statek kosmiczny, który przez niego leciał.

Moja ocena: 4/5


» Nadrabiając serialowe zaległości «


Pushing Daisies (Gdzie pachną stokrotki)

Troszkę podobnie, jak w przypadku Doctora Who - jeśli wpiszemy tytuł serialu do wyszukiwarki grafiki, ukażą się nam dziwaczne, kolorowe obrazki, które mnie osobiście niezbyt zachęciły do zapoznania się z tą produkcją. Ale - znów podobnie, jak w przypadku Doktora - gdy już zaczęłam oglądać, zakochałam się w Stokrotkach od pierwszego wejrzenia.

Inna sprawa, że o serialu dowiedziałam się od zwierza. I jeśli chcecie przeczytać dłuższy wpis na temat tego, dlaczego Pushind Daisies warto oglądać, powinniście zajrzeć właśnie tam.

Jeśli zaś chodzi o moje wrażenia, to po raz trzeci muszę tu przywołać Doctora Who - bo Stokrotki oferowały mniej więcej ten sam typ rozrywki, co brytyjski serial. Dostałam więc nietuzinkowych i niezwykle sympatycznych bohaterów, interesującą historię, masę świetnie napisanych dialogów, dużą dawkę niegłupiego humoru, piękne ujęcia oraz przede wszystkim - spore ilości absurdu. Warto tu wspomnieć także o efektach specjalnych, które choć wyglądają sztucznie, wręcz kiczowato - są dodatkowym plusem serialu, gdyż dodają mu uroku i niepowtarzalnego klimatu.

No dobrze, ale o co w tym Pushing Daisies w ogóle chodzi? Nie powiem, bo cokolwiek bym napisała, byłoby to spoilerem. Serial zaskakuje bowiem od pierwszej minuty - nie chcę więc psuć wam zabawy, gdybyście chcieli tą produkcję poznać.

Ale na zachętę dodam, że serial stworzył Bryan Fuller, czyli gość, który ostatnio dał nam najciekawszy serial kulinarny ever, czyli Hannibala. Natomiast w roli głównej występuje Lee Pace, którego niedawno mogliśmy podziwiać w Hobbicie, w roli elfa na łosiu.

Niestety Stokrotki posiadają jeden, wielki minus. Serial ma jedynie dwa sezony. Co jest przykre, bo produkcja ta jest tak sympatyczna, że gdyby przetrwała do teraz - spokojnie mogłaby konkurować chociażby z Castlem. Jedynym pocieszeniem jest w tym przypadku to, że serial nie kończy się cliffhangerem - twórcy wiedząc o tym, że trzeciego sezonu nie będzie, pod sam koniec ostatniego odcinka plus minus pozamykali wszystkie rozpoczęte wątki serialu.

Na koniec jeszcze jedno ostrzeżenie: nie oglądajcie serialu, kiedy jesteście głodni lub na diecie, bo Stokrotki sprawiają, że człowiek ma ochotę iść do cukierni i zjeść wszystko, co się w niej znajduje. Znów nie zdradzę dlaczego - obejrzyjcie Pushing Daisies, a przekonacie się sami!

Moja ocena: 6/5


Dead Like Me (Trup jak ja)

Po obejrzeniu do końca Pushing Daisies, uśmiechając się od ucha do ucha z powodu radości, jaką dał mi serial, pełna optymizmu stwierdziłam „ja chcę więcej Fullera!” i sięgnęłam po Dead Like Me. Popełniłam jednak gigantyczny błąd, bo po przeczytaniu opisu serialu wywnioskowałam, że to będą takie Stokrotki tyle, że z innymi bohaterami. Tymczasem Trup jak ja okazał się mieć nieco inny, bardziej ponury wydźwięk. Tak ponury, że cała ta przepełniająca mnie radość wyparowała w jednej chwili.

Nie wiem dokładnie, ile odcinków Dead Like Me zobaczyłam - trzy, może cztery. Więcej nie mogłam. Ale i tak to, co zobaczyłam sprawiło, że zły nastrój nie opuszczał mnie przez kilka dni. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że być może złożyło się na to kilka zewnętrznych czynników. No wiecie: zła pogoda, niekorzystny biorytm, niskie ciśnienie, pełnia księżyca i tak dalej. Może, gdybym serial zaczęła oglądać teraz - przyjęłabym go znacznie lepiej (lub też: jeszcze gorzej). W każdym razie: nie oceniam tej produkcji dobrze. Przy czym nie twierdzę, że wy także nie powinniście jej oglądać - bo może akurat wam całość przypadnie do gustu.

Moja ocena: 3/5


Rodzina Soprano (The Sopranos) - pierwsze trzy sezony

Ech, znów padłam ofiarą zbyt dobrych recenzji. Bo zabrałam się za oglądanie jednego z TYCH SERIALI, KTÓRE KAŻDY POWINIEN OBEJRZEĆ. I co? Cóż, choć nie było źle - nie było też tak wspaniale, jak zapowiadali.

To znaczy wiem, że The Sopranos jest produkcją awangardową, czymś, co wyznaczyło standardy współczesnej telewizji. I gdyby nie przygody nowojorskiej, mafijnej rodzinki, prawdopodobnie wiele innych, ukochanych przeze mnie seriali albo w ogóle by nie powstała, albo wyglądałaby zupełnie inaczej.

Przy czym trudno jest mi dokładnie wskazać, co mi się w Rodzinie Soprano nie podobało. W każdym razie: pierwszy sezon obejrzałam z zaciekawieniem, drugi nieco z rozpędu, natomiast trzeci wynudził mnie tak strasznie, że zaprzestałam dalszego oglądania. Ale w wakacje spróbuję przejść przez resztę serii - może w nich odnajdę to coś, co sprawiło, że tak wielu widzów pokochało ten serial.

Moja ocena: 3/5


» Tegoroczne nowości «


Believe

Zapowiadało się naprawdę nieźle. Dziewczynka obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami, ludzie, którzy starają się ją chronić przed wielką korporacją, i wielka korporacja, która nie cofnie się przed niczym, by dziewczynkę odzyskać. Do tego sama dziewucha okazała się być postacią całkiem sympatyczną, a jej przekomarzania się z nowym opiekunem - przeurocze. Pierwszy odcinek zrobił więc na mnie naprawdę duże wrażenie. Problem w tym, że kolejne epizody nie były już tak udane.

Przy czym wadą nowych odcinków nie było to, że ich jakość spadła. Po prostu powielały one to, co pokazano w pilocie. Pewnie powiecie w tej chwili: „przecież to procedural, musi opierać się na schematach - czego ty się, Hołka, czepiasz?!” Ano czepiam się, bo te schematy okazały się być zbyt przewidywalne. A każdy odcinek wygląda mniej więcej tak:

1) Główna bohaterka i jej opiekun musieli przenieść się z miejsca A do miejsca B. Oczywiście, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, nie mogli udać się do miejsca B razem z resztą ekipy ukrywającej dziewczynkę. I jeszcze dla większego dramatyzmu: droga z A do B musiała zostać przebyta w jakimś określonym czasie. Inaczej cały wielki plan ratowania dziewczynki ległby w gruzach.

2) Niebieski motylek pokazywał dziewczynce ludzi, którym ta musiała poprawić życie. Jej opiekun się na to nie zgadzał, ale ostatecznie dwójka głównych bohaterów jednak postanawiała zrobić to, czego chciał niebieski motylek.

3) W międzyczasie ci źli wpadali na trop dziewczynki.

4) Dziewczynka pomagała ludziom wskazanym przez niebieskiego motylka. Serial w łopatologiczny sposób pokazywał, że czynienie dobra jest dobre.

5) Źli odnajdywali dziewczynkę i jej opiekuna. Następowała emocjonująca scena ucieczki, która kończyła się tym, że ci źli łapali tych dobrych. Dobrzy lądowali na tylnym siedzeniu samochodu (dwa razy był to radiowóz, raz taksówka, raz czarny SUV). I gdy już wydawało się, że wszystko stracone...

6) Dziewczynka używała swojej super mocy (zazwyczaj telekinezy), ratowała siebie i swojego opiekuna z opresji*. Obydwoje w ostatniej chwili docierali do miejsca spotkania wyznaczonego na początku odcinka. Przed napisami końcowymi pokazywano widzowi jeszcze, jak wskazani przez niebieskiego motylka ludzie, którym dziewczynka pomogła, cieszą się ze swojego polepszonego życia.

*Tak przy okazji: zupełnie nie kumam, po co dziewucha miała tego opiekuna (pomijając kwestię więzi rodzinnych), skoro zazwyczaj to ona musiała ratować jego, a nie odwrotnie.


Oczywiście gdzieś tam w tle, twórcy serialu starali się wpleść jakąś bardziej rozbudowaną historię. Wyjaśnić, czemu ci źli są źli, i o co w całym tym bieganiu w ogóle chodzi. Robili to jednak tak nieudolnie, że wymiękłam po kilku odcinkach i dałam sobie spokój z oglądaniem. Z resztą - chyba nie tylko ja, bo w obecnej chwili już wiadomo, że z powodu niskiej oglądalności drugi sezon Believe nie powstanie.

Moja ocena: 2/5


Penny Dreadful

W internecie bez problemu znajdziecie wiele pochlebnych recenzji tego serialu. Ja jednak do tych słów zachwytu dołączyć się nie mogę. Bo choć serial od strony technicznej i aktorskiej stoi na najwyższym poziomie, to posiada dwie, jak dla mnie ogromne wady. Po pierwsze przekracza granicę dobrego smaku. Bo choć mam dużą tolerancję na oglądanie na ekranie przemocy lub golizny (i - o zgrozo! - za sprawą telewizji jest to z roku na rok tolerancja coraz większa), to na rzeczy paskudne i niesmaczne patrzeć nie mogę. Nawet jeśli są one po to, by pokazać dramatyzm i realizm - jak na przykład scena z kasłającą i charkającą krwią bohaterką Billie Pipier - brr, nawet teraz, gdy o tym piszę, czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku.

Drugą rzeczą, która mi się w Penny Dreadful nie podoba, jest natomiast to, że choć pomysł na serial jest niezwykle ciekawy, to jednak twórcy produkcji nie potrafią tego pokazać w sposób (jak dla mnie) wystarczająco interesujący. Mamy tu bohaterów, którym nie potrafię kibicować, zagadki, których rozwiązania nie chce mi się poznać oraz mroczny klimat, który wcale nie niepokoi.

Tak naprawdę jedyną, moim zdaniem, rzeczą godną uwagi jest wątek Frankensteina i jego potwora. Dla niego jestem w stanie oglądać serial dalej. Przy czym robię to tylko dlatego, bo wiem, że Penny Dreadful skończy się za kilka odcinków. Gdyby było inaczej, już dawno zrezygnowałabym z oglądania tego serialu.

Moja ocena: 2/5


Resurrection

Co byś zrobił gdyby bliska twojemu sercu, nieżyjąca osoba, zmartwychwstała? Ale nie jako spragniony mózgów zombie, tylko ktoś całkowicie normalny, wyglądający dokładnie tak samo, jak w chwili śmierci. Przestraszyłbyś się, czy ucieszył? Zaakceptowałbyś tego kogoś i przygarnął pod swój dach, czy też postąpił zupełnie odwrotnie? I czy uznałbyś całe to zmartwychwstanie za cud, czy może zły omen?

Właśnie na te oraz inne pytania odpowiedzieć sobie muszą mieszkańcy miasteczka Arcadia, w którym takie zmartwychwstania mają miejsce.


Stylistycznie Resurrection jest bardzo podobne do wspomnianego wyżej Believe. Tu też mamy element nadprzyrodzony i wielką tajemnicę do rozwiązania. Zasadnicza różnica polega na tym, że ten serial nie jest proceduralem, ale opowiada jedną, spójną historię. I choć Resurrection posiada całą masę błędów logicznych (których tutaj nie będę wymieniać, bo zajęłyby one połowę dzisiejszego wpisu), to jednak jest w nim „to coś”, co sprawia, że serial po prostu chce się oglądać dalej.

Mnie chyba najbardziej przyciągnęły te pytania, o których napisałam na początku. To, że twórcy serialu starali się pokazać różne reakcje na zmartwychwstania, że nie dawali jednoznacznych odpowiedz na to, która z tych postaw jest właściwa. I co równie ważne - że prezentowali nie tylko rozterki tych żyjących, ale także osób, które do życia powróciły.

Wszystko to sprawiło, że serial oglądało mi się dobrze, nawet pomimo tego, że nie był on idealny, posiadał wiele wad. Poza wspomnianym wcześniej brakiem logiki, dość mocno przeszkadzało mi to, że nie znalazłam w serialu żadnej postaci, której mogłabym kibicować. Co było dla mnie właściwie dość zaskakujące, bo scenarzyści stworzyli sporą ilość, bardzo zróżnicowanych bohaterów, wśród których teoretycznie każdy widz powinien znaleźć swojego faworyta. Niestety w praktyce, wszyscy ci bohaterowie wydawali mi się być jacyś tacy stonowani. Troszeczkę, jak na obrazie Bitwa pod Somosierrą Piotra Michałowskiego - na którym niby dużo się dzieje, ale mnie jakoś trudno dostrzec w tym wszystkim dramatyzm.

Jeszcze większym rozczarowaniem był natomiast Omar Epps. Pominę już to, że jego postać także nie była specjalnie ciekawa. Większym problem było dla mnie, że gdyby założyć Eppsowi biały kilkt i nieco zmienić dekoracje, to można by się było pomylić i uznać, że aktor wciąż gra w Doktorze Housie.

Jednakże te wady nie miały większego znaczenia, bo jak już wspomniałam wcześniej - serial zainteresował mnie samą tematyką. Z niecierpliwością czekałam na każdy kolejny odcinek. A gdy twórcy serialu, zamiast rozwiązywać zagadki - wymyślali ich jeszcze więcej - moja sympatia do tego serialu wzrastała coraz bardziej.

Moja ocena: 5/5


Those Who Kill

Amerykańska wersja skandynawskiego serialu. Oryginał cieszy się dużą popularnością - obecnie emitowany jest już któryś z kolei sezon. Niestety w USA to samo się nie udało - anglojęzyczna wersja ma dziesięć epizodów i więcej już nie powstanie.

Nie widziałam skandynawskiego Those Who Kill, ale ten amerykański całkiem mi się podobał. Nie polubiłam jedynie głównej bohaterki, bo ta była bardzo emo i przez cały czas wyglądała tak jakby albo miała katar, albo właśnie skończyła płakać i zaraz zamierzała zacząć szlochać na nowo. Poza tym jednak - produkcja miała interesujących, dość dobrze zagranych bohaterów, intrygujące, często rozpisane na kilka epizodów zagadki kryminalne (dotyczące zbrodni, które naprawdę mnie przerażały), no i gęsty, mroczny klimat (czyli prawie wszystko to, czego brakowało mi w Penny Dreadful).

Czemu więc produkcja nie odniosła sukcesu? Mogę tylko gdybać, ale wydaje mi się, że powodem mogła być albo wiecznie zakatarzona główna bohaterka, albo też to, że serial nie był zbyt dobrze promowany. Niemniej jednak, jeśli będzie się wam nudziło, to spokojnie możecie obejrzeć Those Who Kill. Zwłaszcza że - jak już wspominałam - to tylko dziesięć odcinków.

Moja ocena: 4/5


Silicon Valley

Wiele osób się tą produkcją zachwyca, a ja nie potrafię. Choć powinnam, bo serial jest o informatykach-webdeveloperach-startupowcach, więc dotyczy tematyki, która mnie interesuje. Ale niestety, nic z tego. Przy czym znów nie jestem w stanie wskazać dokładnie, co sprawia, że Silicon Valley mi się nie podoba. Zasadniczo problemem jest dla mnie to, że całość jest zbyt poważna, jak na komedię i za bardzo śmieszna, jak na dramat. Gdyby serial serwował podobny rodzaj humoru co The IT Crowd, to pewnie zostałabym jego wielkim fanem. A tak niestety nie chce mi się tego dalej oglądać.

Moja ocena: 2/5


» I cała reszta «


Agents of S.H.I.E.L.D.

Ci, którzy na początku zwątpili w ten serial i zaprzestali oglądania, powinni nadrobić opuszczone odcinki, a potem grzecznie przeprosić Agentów za to, że wcześniej mieli o nich niepochlebne zdanie. Natomiast ci, którzy (tak jak ja) nie stracili wiary, zapewne pod koniec finałowego odcinka odtańczyli taniec radości i zwycięstwa. Agents of SHIELD dokonał bowiem tego samego, co wcześniej Person of Interest - z serialu ciekawego, ale jednocześnie nie wzbudzającego większych emocji, zmienił się w produkcję, której każdy kolejny odcinek coraz bardziej wgniatał w fotel, zaskakiwał i powodował opad szczęki. Co więcej, serial w ciekawy sposób rozwinął wątki rozpoczęte w drugiej części Kapitana Ameryki. Jeśli więc Zimowy żołnierz przypadł wam do gustu, macie kolejny powód, by zainteresować się Agentami. Trzeci powód jest natomiast taki, że zbliżają się wakacje, a więc sezon ogórkowy, czyli jest to dobry czas, by Agentów nadrobić.

„No dobrze - powiecie - ale może napiszesz Hołka nieco konkretniej, czemu warto dać serialowi drugą szansę”. Nie ma sprawy, jeśli zaskoczenia, wgniatanie w fotel i opad szczęki wam nie wystarczą, już śpieszę z wyjaśnieniem. Przede wszystkim serial przestał być proceduralem, w którym w każdym odcinku, dzielni agenci muszą zmierzyć się z innym przeciwnikiem. Poza tym przeciwnicy, których pokazano nam wcześniej, w tych proceduralnych epizodach, powracają. A wiele z wcześniejszych wątków okazuje się być powiązana ze sobą. I wszystkie te powiązania - że się tak poetycko wyrażę - stają się siecią, która coraz mocniej oplata naszych bohaterów. Poza tym, znów trochę jak w Kapitanie Ameryce, znacznie zmienił się wydźwięk produkcji - Agenci przestali być lekkim serialem przygodowym i zmienili się w coś, co choć wciąż lekkie i pełne przygód, przypomina dobry film sensacyjno-szpiegowski. Strzelanie i kung-fu przestają tu mieć znaczenie (choć oczywiście jedno i drugie wciąż występuje), dużo ważniejsza staje się natomiast fabuła.

A im dalej, tym lepiej. W odcinkach, które wyemitowano po premierze Kapitana Ameryki, w serialu pojawia się wątek Hydry oraz zamieszania jakie wywołało ujawnienie istnienia tej organizacji. Od tego momentu nie wiadomo, który z agentów wciąż jest przyjacielem, a który przeszedł na stronę wroga. A kiedy już bohaterowie serialu orientują się, kto jest kim, wcale nie rozwiązuje to wszystkich problemów.

Przy czym Hydra nie jest jedynym czynnikiem serwującym widzowi niespodzianki (a każdy odcinek zaskakuje widza co najmniej kilka razy). Do tego wszystkiego mamy jeszcze ciągłą, nieustającą akcję. Dłużyzny, które pojawiały się wcześniej, teraz zupełnie nie występują. Całość jest natomiast ozdobiona wieloma gagami, które naprawdę śmieszą.

Przy czym, niestety, momentami wciąż widać, że jest to serial skierowany dla młodszego widza. I kilka wątków nieco psuje obraz całości (zwłaszcza historia Warda oraz wątek miłosny Simmons-Fitz). Ale powiedzmy sobie szczerze - można na te kilka drobiazgów przymknąć oko. Zwłaszcza, że poza nimi na ekranie dzieje się bardzo dużo, aż do samego finału, który wypada naprawdę efektownie.

Oczywiście mogłabym tutaj napisać jeszcze więcej. Ale nie chcę męczyć was zbyt długim grafomanieniem, ani tym bardziej - przypadkiem czegoś zaspoilerować. Dlatego też, po prostu, jeszcze raz: jeśli zaprzestaliście oglądania Agentów SHIELD wcześniej, powinniście nadrobić zaległości. Jeśli natomiast lubicie Avengersów, ale nie chciało się wam oglądać serialu - myślę, że powinniście to zrobić. Bo choć pierwsze odcinki nie są zbyt ciekawe, to później, im dalej, tym jest lepiej.

Moja ocena: 5/5


Almost Human

Co roku, gdy media ujawniają listę seriali, które nie będą dłużej kontynuowane, poza tytułami, które są mi całkowicie obojętne oraz takimi, które moim zdaniem powinno się zakończyć, pojawiają się też produkcje, które jak dla mnie zasługiwały na ciąg dalszy. W tym sezonie serialowym takim niesłusznie anulowanym tytułem jest dla mnie Almost Human. Tak, wiem - powstało wiele seriali znacznie lepszych, którym jeszcze bardziej należała się kontynuacja. Nie szukając daleko - wspomniane dziś Pushing Daisies. Ale zdjęcia z anteny Almost Human także będzie mi szkoda, bo był to bardzo sympatyczny serial. Może niezbyt ambitny, tylko co z tego? Polubiłam głównych bohaterów, podobała mi się oprawa wizualna i nie przeszkadzała proceduralna fabuła. Ot, była to taka produkcja, którą dobrze oglądało się wieczorem, przy kolacji. I niby nie będę po niej płakać, ale jednak - szkoda.

Moja ocena: 4/5


Castle

Jak to zawsze w tym serialu bywa: zdarzały się zarówno odcinki lepsze, jak i gorsze, ogólnie jednak - produkcja wciąż trzymała ten sam, wysoki poziom. A potem nastąpił finał, który nie byłby zły, gdyby nie jego zakończenie. Dlaczego twórcy Castle'a nie mogli pokazać happy endu z weselem - tego zupełnie nie rozumiem. Jeszcze większą zagadką jest dla mnie natomiast to, czy mają oni swoich widzów za idiotów, czy może sami są idiotami myśląc, że na cliffhanger „ojej, Castle chyba zginął”, ktokolwiek się nabierze.

Gdyby to był inny serial, produkcja taka, jak Gra o Tron, w której żadna postać nie jest bezpieczna albo coś w stylu Doctora Who, gdzie każdego bohatera - nawet tego głównego - w każdej chwili można zastąpić kimś innym, wtedy i tylko wtedy takie zakończenie sezonu byłoby jak najbardziej OK. Ale w przypadku Castle'a finałowy cliffhanger w żaden sposób mnie nie zaintrygował. Jedynie mocno zirytował. I tym samym popsuł pozytywne wrażenie, jakie wywołała fabuła reszty odcinka.

Moja ocena: 2/5


Gra o Tron (Game of Thrones)

Serial, który kocham nienawidzić. Nienawidzę za to, że przez większość każdego odcinka właściwie nie dzieje się nic. Bohaterowie albo gdzieś idą, albo toczą nieistotne rozmowy, albo idą gdzieś tocząc jednocześnie nieistotne rozmowy. I kocham za to, że kiedy już coś się wydarzy, zazwyczaj dzieje się dużo, są to rzeczy bardzo zaskakujące i odcinek kończy się tak, że gapię się w napisy końcowe myśląc „wow, to było niezłe”.

Poza tym ten sezon ogląda mi się jakoś lepiej od poprzedniego. Jest mniej dłużyzn i w każdym odcinku jednak coś istotnego się dzieje. Przy czym, ponieważ wciąż nie przeczytałam książek Martina - nie wiem w jakim stopniu za polepszenie jakości serialu należy chwalić jego, a w jakim scenarzystów.

I jeszcze tak na marginesie. Wydaje mi się, że to, iż niemal cały świat żyje teraz tym serialem, jest nieco przesadzone. Wszak istnieje cała masa produkcji, które są od Gry o Tron znacznie ciekawsze, choć mówi się o nich dużo mniej.

Moja ocena: 4/5


Good Wife

To właśnie jeden z takich lepszych od Gry o Tron seriali, o którym mówi się stanowczo za mało. W poprzednim wpisie marudziłam nieco, że coraz mniej podoba mi się pomysł na to, by Alicia założyła własną firmę prawniczą. Na szczęście okazało się, że sposób, w jaki twórcy serialu postanowili kontynuować ten wątek, był po prostu wspaniały. A dodatkowe brawa należą się za to, że do samego końca udało się im ukryć w tajemnicy najbardziej zaskakującą rzecz w tym sezonie. Co to było - nie zaspoileruję (choć, Google pewnie natychmiast wyjaśniłby wam o co chodzi). Oczywiście można byłoby stwierdzić, że takie rozwiązanie było mocno z czapy wzięte. Ale mnie się podobało, bo w końcu w prawdziwym życiu też wiele rzeczy wydarza się zupełnie niespodziewanie i bez ostrzeżenia.

I choć zdarzenie-którego-nie-wolno-spoilerować zdominowało ten sezon Good Wife, to reszta odcinków także stała na bardzo wysokim poziomie. Czasem było smutno i dramatycznie, kiedy indziej śmiesznie. Ale jak zawsze, wszystko stało na wysokim poziomie, posiadało świetną fabułę, dialogi, no i oczywiście aktorstwo. Bardzo podobał się także wątek podsłuchowy i trochę mi szkoda, że został on zakończony. Przy czym znów - scenarzyści pokazali tutaj, co potrafią i rozwiązali całą sprawę w naprawdę mistrzowskim stylu.

Ostatni odcinek wywrócił natomiast wszystko do góry nogami. Przy czym zrobił to w sposób elegancki, z delikatnym cliffhangerem, który zachęca do obejrzenia kolejnego odcinka, ale jednocześnie pozwala odpocząć widzom w przerwie bez zastanawiania się „o rany, co będzie dalej”. Scenarzyści Castle'a - powinniście się uczyć od twórców Good Wife!

Moja ocena: 6/5


Orphan Black

Jedna z najgorszych rzeczy, jaka może spotkać widza serialu: zasiada się do oglądania nowego sezonu, który jest jakościowo tak gorszy od poprzedniej serii, że człowiek zaczyna się zastanawiać „co mnie wcześniej zachwyciło w tej produkcji?”. Co więcej, odbiorca oszołomiony tym co widzi na ekranie w obecnej chwili - nie jest w stanie ocenić czy serial od początku był zły, czy dopiero teraz się pogorszył. I jest to uczucie bardzo paskudne, bo zaczyna się wątpić we własny gust, pojawia się myśl: „a co jeśli wcześniej to też było takie złe, a ja tego nie zauważyłam?”

Właśnie coś takiego zafundował mi drugi sezon Orphan Black. W każdym odcinku główna bohaterka przed kimś uciekała, a gdy już myślała, że jest bezpieczna - dopadał ją ktoś inny, ona jakimś cudem zdołała mu uciec i zabawa w Benny Hilla zaczynała się od początku. O ile jednak gonitwy w Benny Hillu są zabawne, tak tutaj wcale nie było mi do śmiechu, bo dręczyło mnie wspomniane wcześniej pytanie „za co ja wcześniej pokochałam ten serial?!”

Na szczęście w ostatnich dwóch epizodach fabuła zaczęła powoli wracać na dawne tory. I trzymam kciuki, by kurs ten się utrzymał. Tylko dlaczego twórcy serialu nie zaczęli tej serii od razu od tych utartych już, ale dobrych, szlaków?

Moja ocena: 2/5


Person of Interest

Z sezonu na sezon produkcja jest coraz lepsza. Trzecia seria była pełna dynamizmu i zaskakujących zwrotów akcji, czyli dokładnie tego, co dobrze napisany serial sensacyjny posiadać powinien. Finał natomiast wywrócił wszystko do góry nogami. I choć hejterzy mogą stwierdzić, że czegoś takiego można się było spodziewać, to mnie podobała się opowiedziana tutaj historia. Intryguje mnie też zakończenie, które sprawia wrażenie definitywnego końca. Ale nim nie jest, bo powstanie kolejny sezon. Pojawia się więc pytanie: co dalej? Ja nie mam zielonego pojęcia, co się może wydarzyć. Ufam jednak Jonathanowi Nolanowi tak bardzo, że jestem w stanie w ciemno stwierdzić, iż po wakacyjnej przerwie na pewno warto będzie do Person of Interest wrócić.

Moja ocena: 5/5


Supernatural

Rozczarowujący - tak najkrócej można podsumować ten sezon. I jest to rozczarowanie naprawdę wielkie, bo w tym roku Supernatural posiadał wiele elementów, które można było wykorzystać w ciekawy sposób. Niestety twórcy serialu najpierw zaprzepaścili szansę na efektowne zabicie Abaddona, a później na ciekawe pozbycie się Metatrona. No i nie zgadniecie, co stało się pod sam koniec. Jeden z braci zginął. A to ci dopiero niespodzianka! (tak, to był sarkazm)

Oczywiście ktoś może teraz stwierdzić, że to jeden z tych seriali, które ogląda się głównie dla bohaterów, a nie fabuły poszczególnych odcinków. Problem w tym, że ci także nie dopisali. Kłótnie Winchesterów były męczące (zwłaszcza, że i tak było wiadomo, że koniec końców bracia się pogodzą). Później Sam snuł się po ekranie właściwie bez celu, natomiast Dean i motyw ze znamieniem Kaina ponownie nie został dostatecznie dobrze wykorzystany. Scenarzyści nie mieli też zbyt ciekawego pomysłu na Castiela. I tak naprawdę jedyną postacią, która w jakiś sposób ratowała ten sezon był Crowley. Przy czym nie wiem, na ile jest to zasługa twórców serialu, a na ile grającego go Marka Shepparda. Ale podobnie jak jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak samo pojedyncza postać nie jest w stanie znacząco podnieść jakości serialu. Nawet jeśli postacią tą jest sam Król Piekieł.

Moja ocena: 1/5


True Detective

W poprzednim Szaleństwie Serialowym zachwyciłam się tą produkcją. Niestety po obejrzeniu całości moje uczucia ostygły, stały się nijakie. Bo okazało się, że True Detective nie dał mi „tego czegoś”. Choć od strony formy i treści był to majstersztyk, to nie potrafiłam dojrzeć jego duszy, czegoś, co by mnie w jakikolwiek sposób poruszyło, zszokowało lub wzruszyło na koniec. I nie chodzi tu o to, że rozwiązanie serialowej zagadki było rozczarowujące (choć przyznaję, że mogło być lepsze). Tylko o to poczucie zobojętnienia, które z każdym odcinkiem nasilało się coraz bardziej. I na końcu, choć podejrzewam, że w zamierzeniu twórców powinnam popaść w jakąś zadumę, to nic takiego nie nastąpiło. A właśnie czegoś takiego oczekiwałam. To znaczy - może nie konkretnie zadumy, ale tak ogólnie jakiegokolwiek uczucia, które sprawiłoby, że nie przestałabym myśleć o serialu zaraz po zakończeniu jego oglądania. A tak właśnie się stało. I to jest mocno rozczarowujące.

Moja ocena: 4/5


» Lutowy Serial Miesiąca: «

House of Cards

Nie będę się zbytnio rozpisywać, bo w sieci znajduje się wiele szczegółowych recenzji tego serialu, które bardzo często pisali ludzie mądrzejsi ode mnie (dzięki czemu dostrzegali w tej produkcji dużo więcej, niż ja).


Ja najbardziej kocham House of Cards za elementy dramatyczno-obyczajowe. Polityczne przepychanki mnie nie interesują. Natomiast bohaterowie, to zupełnie inna para kaloszy. Nieco szekspirowscy, bardzo tajemniczy, ale jednocześnie - niesamowicie ludzcy. Często zaskakują mnie swoim postępowaniem, przy czym kiedy dokonują czegoś niespodziewanego, zawsze wydaje się to być zgodne z ich naturą.

Jeśli chodzi o nowe postaci, to bardzo polubiłam Jackie Sharp. To taki Frank Underwood w kobiecym wydaniu, ale z nieco większą ilością skrupułów. Przy czym szkoda, że wplątali tą bohaterkę w romans - to było moim zdaniem nieco sztampowe.

Jedynym rozczarowaniem w tym sezonie była natomiast postać grana przez Jimmiego Simpsona. Nie dlatego, że była źle napisana, tylko ponieważ Simpson niemal zawsze gra bohaterów tego samego typu. A ja liczyłam na to, że twórcy serialu jednak wycisną z tego aktora nieco więcej i pozwolą mu się wykazać.


Jak już wspomniałam, nie będę tu analizować wydarzeń ze wszystkich odcinków (choć w trakcie oglądania robiłam w tym celu notatki), ale wspomnę o jednej rzeczy, która naprawdę mi się spodobała (i zapadła w pamięć tak bardzo, że pamiętam o niej bez notatek). Mianowicie niezwykle spodobał mi się odcinek z zamknięciem knajpy Freddy'ego. Do tej pory zastanawiam się, czy Underwood walczył o Freddy'ego ponieważ uważał go za przyjaciela, czy może dlatego, bo po prostu uwielbiał przyrządzane przez niego żeberka z grilla.


Troszkę podobnie, jak rok temu, serial w połowie sezonu nieco przynudzał, ale potem akcja rozkręciła się tak bardzo, że po prostu nie można było odejść od ekranu. A samo zakończenie porządnie mnie zaskoczyło. Całość natomiast, pomimo drobnych potknięć udowodniła to, na co właściwie nie trzeba szukać dowodów - że w lutym panem i władcą serialowego multi-uniwersum może być tylko Frank Underwood.

I jeszcze na koniec - wiem, że pewnie już to widzieliście, ale nie mogę się pohamować, muszę podlinkować:




» Marcowy Serial Miesiąca: «

Crisis

Wydaje mi się, że niewiele osób wie o tym serialu. I chyba nie ma on zbyt dużej oglądalności, bo kolejny sezon nie powstanie (mam więc nadzieję, że ten jeden nie skończy się cliffhangerem). Zasiadłam więc do jego oglądania zupełnie bez przekonania i - wow - wciągnęłam się!

Przyznaję, produkcja nie jest tak ambitna, jak House of Cards, ale urzekła mnie pomysłem na fabułę. A ta polega na tym, że terroryści porywają grupę licealistów, a następnie zmuszają ich rodziców by ci, w zamian za uwolnienie swoich dzieci, wykonali pewne zadania. A ponieważ wśród rodziców jest kilka wpływowych osób oraz sam prezydent Stanów Zjednoczonych - terroryści często żądają od nich rzeczy, które mogą nawet wywołać III wojnę światową. Oczywiście wszystkie służby specjalne w USA stają na głowie, by odnaleźć porwane dzieciaki, ale ponieważ terroryści to cwane bestie - nie jest to takie proste.

Akcja i napięcie, jakie funduje serial, dorównuje (jeśli nawet nie przewyższa) to, co oferuje nam wiele filmowych produkcji. Przy czym, jak już wspomniałam, nie jest to rzecz bardzo ambitna i złośliwi bez problemu dopatrzą się w niej wielu błędów (mnie na przykład bardzo męczą wątki romansowe wśród porwanych nastolatków). Ale mam to w nosie. Crisis bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Zostaje serialem marca, ze względu na datę swojej premiery, jednakże teraz, jego oglądanie bawi tak samo, jak w dniu emisji pierwszego odcinka.


» Kwietniowy Serial Miesiąca: «

Fargo

Zaczęłam od obejrzenia filmu braci Coen, który był punktem wyjścia dla serialu. I zrobił on na mnie bardzo pozytywne wrażenie - był genialny pod każdym względem, począwszy od fabuły, a na zdjęciach skończywszy. Warto zobaczyć tą produkcję, jednak jeśli się śpieszycie, możecie ją pominąć i przejść od razu do oglądania serialu. A ten posiada wszystkie zalety dzieła braci Coen oraz masę nowych elementów, które czynią go dziełem jeszcze ciekawszym.

Zarówno w filmie, jak i serialu głównym motywem jest efekt domina (lub motyla, jak kto woli) - jedna, na pozór błaha decyzja doprowadza do wielu niefortunnych zdarzeń, których osoba podejmująca wspomnianą decyzję - nie była w stanie przewidzieć. I co najważniejsze - wielu z tych rzeczy widz także się nie domyśla.

Kolejnym, wielkim plusem produkcji są bohaterowie. Wiem, że to zabrzmi jak sprzeczność, ale wszyscy oni są przeciętni i nudni oraz niezwykli i szalenie interesujący zarazem. Taki grany przez Billy'ego Boba Thorntona płatny morderca, na przykład. Nie mówi dużo, nie ma ekspresywnej mimiki i gestykulacji, nawet rzeczy, które robi nie wydają się być jakoś bardzo spektakularne. Gdyby taki człowiek przeszedł obok nas, to prawdopodobnie nie zwrócilibyśmy na niego większej uwagi. Ale pomimo to, gdy tylko pojawia się na ekranie - nie można oderwać od niego wzroku. I jakby tego było mało, facet zaprząta nasze myśli nawet gdy go nie widzimy, bo nie możemy przestać się zastanawiać, jak dalej potoczą się jego losy. I choć jest to pozbawiony wszelkich skrupułów oraz innych uczuć psychopata - po prostu nie można mu nie kibicować.

Z innymi bohaterami sprawa wygląda podobnie. To znaczy, reszta nie jest już psychopatyczna, ale wszyscy posiadają w sobie tą jednoczesną zwyczajność i niezwyczajność.


Niezwykle cieszy także cała masa innych, drobniejszych rzeczy. Nawiązanie do Makbeta, każda złota myśl, jaka przyozdabia ściany w domu Lestera, samochodowa skrobaczka do szyb łącząca serial z filmem, czy nietuzinkowe rozwiązania wizualne, takie jak pokazanie bohaterów błądzących w zamieci śnieżnej albo strzelanina w syndykacie w mieście Fargo. To wszystko oraz wcześniej opisane rzeczy sprawiają, że od serialu po prostu nie można oderwać wzroku.


» Majowy Serial Miesiąca: «

Hannibal

Znów nie będę się rozpisywać, bo powieliłabym zachwyty innych osób, które pisały o tej produkcji. Poza tym wiem, że już pewnie jesteście zmęczeni czytaniem tego wpisu. Napiszę więc krótko.

Po pierwsze (o czym już wspominałam), jest to najlepszy program kulinarny, jaki kiedykolwiek oglądałam. Serio, robiłam się głodna za każdym razem, gdy na ekranie pojawiały się jakieś potrawy. Nawet, gdy nie byłam do końca pewna, skąd pochodzą składniki tychże dań.

Po drugie postaci. Brawa twórcom serialu należą się za to, jak potraktowali doktora Chiltona, który w poprzednim sezonie jawił się jako dość niesympatyczna postać, teraz natomiast stał się jednym z moich ulubionych bohaterów. Kolejne oklaski - za Masona Vergera, bo nigdy nie przypuszczałam, że w serialu pojawi się postać tak niesympatyczna, że będę aż trzymała kciuki, żeby Hannibal przerobił ją na kotlety.

I wreszcie po trzecie: zakończenie. To było nie tylko zaskakujące, ale jak dla mnie także bardzo zagadkowe. Do tej pory zastanawiam się, co działo się w głowie poszczególnych bohaterów. Które czyny były przez nich wcześniej zaplanowane, a które wynikły z działania pod wpływem chwili. Ile, koniec końców, będzie ofiar masakry w domu Hannibala? I przede wszystkim - kogo tak naprawdę miał symbolizować jeleń pojawiający się w wizjach Willa?

A teraz, już zupełnie na zakończenie tego szalenie długiego wpisu: jedna z wpadek na planie Hannibala. Linkuję, bo uważam, że w taki sposób jak Laurence Fishburne, na różnego rodzaju dziwne zwłoki powinno reagować 99% bohaterów filmów i seriali detektywistycznych.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...